konto usunięte
Temat: Płomienni kaznodzieje czy płomienie stosów?
Okazuje się, ze w Polsce tez płonęły stosy...Skopiuję, na wypadek, gdyby artykuł zaginął w mrokach dziejów :)))
Za początek inkwizycji papieskiej uważa się rok 1231. Jakie były kolejne etapy postępowania powołanych na stanowisko inkwizytorów w średniowieczu?
Procedury
Procedura procesu inkwizycyjnego wykształcała się w praktyce. Niechlubne tortury wprowadzono na przykład w 1252 roku, dwadzieścia lat po utworzeniu inkwizycji papieskiej. Jednocześnie z nimi zaczęto stosować zasadę nie ujawniania oskarżonym imion oskarżycieli i świadków. Te postanowienia, zdumiewające z perspektywy sądownictwa XX wieku, nie były w średniowieczu czymś zaskakującym. Co więcej, systematyzacja postępowania sądowego w procesach inkwizycyjnych ukróciła nadużycia wypływające z władzy sędziów i poddała ich dokładniejszej kontroli.
Pierwszym krokiem inkwizytora po dotarciu w rejon podejrzany o herezję było zgromadzenie całej okolicznej ludności w kościele. Tam, w kazaniu do wiernych, kaznodzieja wzywał do samowolnego oddania się w ręce trybunału. Kto w ciągu 15 dni zgłosił się do inkwizytora, ten zostawał uniewinniony lub wymierzano mu łagodniejszy wymiar kary. "Recydywiści" nie mogli raczej uniknąć obowiązku bardziej bądź mniej uciążliwej pokuty (np. pielgrzymki), natomiast przyznanie się oddalało od nich groźbę śmierci, zamienianej w najcięższych przypadkach na karę więzienia, czasem wcale nie lżejszą od stosu. Zależało to od tego, czy przyznający się do winy wydał swoich wspólników w odstępstwie.
Jeśli sąd zebrał odpowiednio dużo poszlak, rozpoczynano proces. Oskarżeni nie znali nazwisk oskarżycieli i świadków, w zasadzie nawet nie przedstawiano im zarzutów - a raczej zobowiązywano do samodzielnego wykazania niewinności. Ten, kto tego nie zrobił, kto nie zdołał przekonać sędziów, stawał się winnym stawianych zarzutów. Ponieważ stawką dochodzenia była jedność całego średniowiecznego Chrystianitas, przy zdobywaniu zeznań dopuszczano stosowanie tortur, w sprawach świeckich dopuszczanych przy najcięższych karach kryminalnych.
Najczęściej stosowano chłostę, estrapadę, czyli podwieszanie za związane z tyłu ręce, czasem jeszcze z dodatkowym ciężarem przyczepionym do nóg, albo przypalanie rozżarzonymi węglami. Później dodano do tego "hiszpańskiego buta" (konstrukcję miażdżącą powoli stopę) czy torturę wodną (wlewanie w oskarżonego na siłę wody, np. przez nasączaną szmatę wciśniętą między zęby). Żadna z owych tortur nie mogła prowadzić bezpośrednio do rozlewu krwi - bo to było duchownym stanowczo zabronione...
Początkowo męki nie mogły trwać również dłużej niż pół godziny i nie można ich było powtarzać, co w ówczesnej praktyce było istotnym novum. Złożone w ich trakcie zeznanie oskarżony musiał potem powtórzyć przed sądem, i wtedy uważano je za "dobrowolne", co stanowiło niezbędny wymóg do wydania wyroku skazującego. Jeśli oskarżony odwoływał to co powiedział w obecności kata, wówczas krwawy seans można było powtórzyć. Jednak z czasem zaczęło dochodzić do nadużyć - sytuacji, w których powtarzano tortury przed ponownym przesłuchaniem przez sąd, "tłumacząc" to przerywaniem tylko półgodzinnej sesji, a nie jej zakończeniem.
Wyrok zapadał po konsultacji członków trybunału: inkwizytora, biskupa danej diecezji i członków świeckich (kilku do kilkunastu) - stanowiących doradców z głosem pomocniczym. Najwyższą karą był oczywiście stos, jednak wbrew powszechnej opinii, nie stosowano jej zbyt często. Przewidziano cały wachlarz kar mniejszych, od dożywotniego lub czasowego więzienia (z przykuciem do ściany bądź nie, co zależało od stopnia uznanej winy), przez chłostę, nakaz pielgrzymki, burzenie domów zamieszkanych uprzednio przez odszczepieńców, po znakowanie na określony czas ubrań skazanych symbolami hańby - naszytymi na plecach i piersiach żółtymi krzyżami. Czasami ekshumowano nawet zwłoki zmarłych, jeśli ci za życia okazali się być heretykami.
Jak często orzekano karę główną - oddawano oskarżonego w ręce "ramienia świeckiego", czyli zasądzano stos? Bernard Gui, jeden z najsłynniejszych inkwizytorów średniowiecza, piastujący stanowisko we francuskiej Tuluzie w latach 1307-1323 (z przerwami), wydał na przykład około 930 wyroków, z czego 42 osoby oddane zostały władzy świeckiej i otrzymały wyrok śmierci. Największa grupa (307 osób, 1/3 wszystkich sądzonych) otrzymała wyroki więzienia. Z kolei inkwizytor przesłuchujący w latach 1245-1246 mieszkańców Langwedocji - łącznie 5471 osób - na więzienie skazał 23 oskarżonych, 180 na pokutę - nikt nie został spalony. Z drugiej strony nierzadko zdarzały się wyroki skazujące na stos kilkudziesięciu ludzi. Jednak, według dokumentów z Tuluzy z drugiej połowy XIII wieku, 1 proc. wydawanych wyroków były wyrokami śmierci, 15 proc. z wszystkich stanowiły kary więzienia.
Inkwizycja na Śląsku
Pierwsi przedstawiciele dominikanów, z których głównie wywodzili się późniejsi inkwizytorzy, pojawili się w Polsce błyskawicznie, zwłaszcza jak na warunki średniowieczne - już w rok po śmierci Dominika. Otóż w 1222 roku dominikanie założyli dom zakonny w Krakowie, a w cztery lata później - we Wrocławiu. Tak szybka akcja założycielska była możliwa dzięki kontaktom, jakie nawiązali polscy duchowni z zakonem Dominika. Doszło do tego około roku 1220, kiedy biskup krakowski Iwo Odrowąż - człowiek światły i otwarty na nowe sposoby reformy, energiczny, jeden z najwybitniejszych biskupów owych czasów - wyruszył wraz ze świtą do Rzymu. Wśród jego towarzyszy wyróżniło się zwłaszcza dwóch pielgrzymów: Jacek Odrowąż, późniejszy święty i błogosławiony Czesław. W trakcie wspólnej podróży zetknęli się oni z Dominikiem, wstąpili do jego zakonu, przeszli odpowiednie przygotowanie, później samodzielnie wyruszyli z akcją misyjną na wschód.
Oczywiście początkowo nie zostali wysłani do Polski aby walczyć z herezją - w XIII wieku (później w zasadzie też) nie był to problem tej części Europy. Odnotowana przez źródła fala biczowników, przetaczająca się przez Śląsk w latach 1260-1261, była w zasadzie jedynym takim wystąpieniem w tamtym okresie.
Dominikanie początkowo zajmowali się zwyczajną posługą wśród ludu, a jednym z ich obowiązków było sprawowanie opieki duchowej nad beginażami, czyli konwentami świeckimi, popularnymi zwłaszcza wśród przedstawicielek płci pięknej. Trafiały tu głównie kobiety niezamężne lub wdowy, w ten sposób poddawane bardziej lub mniej nieświadomej kontroli społecznej.
Początkowo były to zgromadzenia prawowierne, jednak wkrótce w ich szeregi zaczęły przenikać różne poglądy mistyczne i gnostyckie, np. zrównujące człowieka z Bogiem lub zaprzeczające szczególnej roli Jezusa w procesie Zbawienia. Stan doskonałości - całkowitej wolności - jaki starano się osiągnąć, równać się miał z pełnym zjednoczeniem z Bogiem, ze staniem się Nim.
Jak uważano, można to było osiągnąć przez drakońskie praktyki ascetyczne i wykraczanie poza granice dopuszczalnych zachowań społecznych. Stąd - z uwagi na ową ascezę - w beginażach podejrzanych o herezję spotyka się często drastyczne próby "przełamywania własnych skłonności". Członkinie niektórych konwentów spożywały np. rzeczy niejadalne; w ramach pokuty prowadziły wyczerpujące posty; musiały podcinać żyły, sobie i towarzyszkom, lub biczować się do krwi. Niektóre zakonnice przez kilkanaście lat żyły w tzw. rekluzach - zamkniętych celach odgrodzonych od świata. Propagując takie praktyki, beginki szybko dołączyły do grupy heretyków. Zanim jednak śląski Kościół zmierzył się z ich problemem, musiał sobie poradzić z rozruchami w stolicy śląskiej diecezji i całego regionu - we Wrocławiu.
Oto w 1315 roku działający z ramienia biskupa duchowni śledczy oskarżyli grupę ludności o herezję i sprzyjanie naukom waldensów, propagujących poglądy Francuza Piotra Waldo. Jego zwolennicy odrzucali naukę o czyśćcu, modlitwę za zmarłych, msze żałobne, odpusty, przysięgę, karę śmierci, służbę wojskową, część sakramentów, opierali się także na własnej interpretacji tekstów z przetłumaczonej przez siebie Biblii. Ten ruch, wymierzony także w społeczną pozycję księży, na początku XIV wieku znany już był m.in. na terenach Bawarii i Czech. Stamtąd wędrowni kaznodzieje waldensów mogli przenieść nieprawowierne poglądy na Śląsk.
Nie znamy nazwisk ówczesnych inkwizytorów, ale wiemy, jakie plony zebrała ich akcja. Winnych herezji uznano około 50 osób, głównie mieszkańców Wrocławia, Nysy i Świdnicy. Wszyscy zostali skazani na śmierć. Zginęło kilkadziesiąt osób, także kobiety i dzieci, a Śląsk po raz pierwszy mógł poczuć podmuch rozpalonego powietrza znad kłębiących się tłustym dymem stosów. Wyroki z Wrocławia nie zakończyły jednak sprawy. Wielu heretykom udało się uciec sądom biskupim. Wtedy, aby opanować sytuację, pierwszych inkwizytorów dla Śląska i Małopolski wyznaczył papież. Był rok 1318.
Inkwizytorem dla Śląska został Peregryn, dominikanin pochodzący z Opola, i brat Cloudau. Natomiast Hartman Pilźnieński i franciszkanin Mikołaj Hospodinec zostali inkwizytorami dla Małopolski. Jednak ich pojawienie się nie ugasiło ognia herezji. Zwieńczeniem akcji wymierzonej przeciw odszczepieńcom był wieki proces beginek ze Świdnicy, przeprowadzony w 1332 roku już przez kolejnego ze śląskich inkwizytorów, Jana Schwenkenfelda.
Członkinie beginażu zostały oskarżone m.in. o zmuszanie nowych członkiń, by ze starych trumien wyjmowały rozkładające się zwłoki - "dla przezwyciężenia zgrozy". Siostry ze Świdnicy uważały także ćwiczenie w aktach cnoty za rzecz należącą do ludzi niedoskonałych - dusza doskonałego miała być wolna i nie potrzebowała podobnych ćwiczeń; ich modlitwy miały być również skuteczniejsze od modlitw kapłanów. Świdniczanki cechowała niechęć do duchownych, którym zarzucono kłamstwo i niemoralność. Ich trybowi życia przeciwstawiano własny, wypełniony praktykami religijnymi i posługą potrzebującym. Do tego beginki oskarżone zostały o posługiwanie się zaklęciami i niemoralność, co wydaje się jednak powtarzaniem obiegowych plotek i "najoczywistszych" zarzutów, które wypływały zazwyczaj w dużo późniejszych procesach o czary z czasów nowożytnych. Zwłaszcza zarzut rozwiązłości wydaje się pomówieniem - wobec wspominanych surowych zwyczajów i praktyk pokutnych członkiń zgromadzenia.
Z zeznań wyłonił się obraz powiązań beginażu, obejmujących konwenty miejscowe, z Wrocławia, Głogowa i Ziębic - ale i odległe zgromadzenia niemieckie, z Kolonii, Moguncji i Akwizgranu. Niestety, nie jest znany wyrok, jaki zapadł w sprawie świdnickiej - odpowiednie źródła się nie zachowały; jednak późniejszy brak problemów z beginkami przez zgoła pół wieku świadczy o raczej zdecydowanym załatwieniu sprawy (niekoniecznie związanym ze stosem, raczej z rozwiązaniem konwentu).
Związana z heretykami na Śląsku zawierucha zaczęła powoli cichnąć. Większe problemy pojawiły się jeszcze w latach 50. XIV wieku, kiedy w diecezji pojawili się znów biczownicy, próbujący pokutą zatrzymać gigantyczną pandemię dżumy, szalejącą wtedy w Europie. Umartwiając się, biczownicy często sprzeciwiali się zwierzchnikom kościelnym, co pociągało za sobą reakcję inkwizycji.
Przekonał się o tym anonimowy wrocławski diakon, lokalny przywódca biczowników, postawiony przed trybunałem inkwizycyjnym, osądzony, uznany winnym herezji - i spalony na stosie. Był on jednak jedną z niewielu ofiar ognia w tym okresie - w drugiej połowie wieku inkwizytorzy śląscy poprzestawali raczej na ekskomunice, karze więzienia, pomniejszej pokucie czy konfiskacie mienia (stosowanej jako kara dodatkowa).
Stos zapłonął natomiast ponownie pod koniec wieku, kiedy, jak zwykle w takich momentach, ze wzmożoną mocą zaczęto głosić poglądy o bliskim końcu świata. Pod koniec stulecia na Pomorzu Zachodnim oskarżono o sprzyjanie waldensom około pół tysiąca osób, na Śląsku zaś przed trybunałem postawiono niejakiego Stefana, herezjarchę głoszącego nauki Wiklifa. Odważny w szerzeniu swoich poglądów, często zawstydzający argumentami nawet przesłuchujących go duchownych - Stefan został uznany winnym i wobec odrzucenia przez niego propozycji powrotu na łono Kościoła, spalony na stosie.
Jednak wtedy dla śląskiej inkwizycji, i szerzej - dla duchowieństwa i ludności całej diecezji - pojawił się inny problem, husytyzm, z którym żeby walczyć, w Europie ogłoszono całą krucjatę. Od ognia stosu rozpalonego pod Janem Husem w Konstancji zajęły się całe Czechy i razem z nimi Śląsk, a ponad ognie stosów inkwizycyjnych wzbiły się czarne jęzory płomieni wojny.
http://fakty.interia.pl/prasa/gazeta-rycerska/news/plo...
http://fakty.interia.pl/prasa/gazeta-rycerska/news/plo...