Tomasz S. Dyrektor Finansowy
Temat: Hiszpania i Portugalia (długa relacja, zdjęcia, może się...
Witam wszystkich serdecznie:)Zastanawiałem się, czy nie wrzucić tej skromnej relacji do przyklejonego tematu dot. relacji z podróży, ale ponieważ postanowiłem zamieścić sporo zdjęć, to nie chciałem, żeby ktoś się zdziwił, jak będzie otwierał tamten temat:). Zapraszam więc do lektury.
Swoją XJ jeżdżę od października i na przełomie czerwca i lipca wybrałem się do Hiszpanii i Portugalii. Jechałem sam (ciężko było znaleźć wśród znajomych kogoś z motocyklem i 6 tyg urlopem), całość na bieżąco zapisywałem w telefonie (trochę ciężko bez klawiatury qwerty, ale dało radę;):
Dzień 1 (7 czerwiec 2010): wyjechałem z Kielc i dociągnąłem do Austrii, nocleg w hotelu przy autostradzie za Wiedniem.
Dzień 2: Rano śniadanie (przynajmniej sok świeżo wyciskany z pomarańczy dostępny w dowolnych ilościach;) i tuż po 7 ruszam dalej. Przede mną ok 500 km do pierwszego celu: Maranello:-). Wiem już jaka jest pierwsza rzecz jaka zapomniałem: słuchawki do telefonu. Trudno, nie będzie radia na kampingach. Po ok 200 km okazało się, że nie mogę wierzyć nawigacji w telefonie: miało być 500 km z Wiednia a jest 600 z Graz. W międzyczasie na chwilę lekko mi się podniosło ciśnienie, jak jadąc spokojnie 120 tuż przed wjazdem do kolejnego tunelu wpadła mi pod wizjer osa. Na szczęście nie zniosła chyba najlepiej nagłego przyśpieszenia do tej prędkości, bo się ledwo ruszała, ale i tak świadomość, że 2 cm od mojego oka jest półżywy owad lekko mnie zestresował. Więc awaryjnie zwolniłem do 80 km/h i po podniesieniu wizjera pogoniłem dziada. Poza tym zatrzymałem się na środku autobahny obok motocyklisty, który stał na awaryjnych, spytać się czy nie potrzebuje pomocy. Okazało się, że biedak zalał do swojego HD diesla na stacji ok pół km wcześniej. Jako że w tej sytuacji nie bardzo miałem jak pomóc to zostawiłem go na autobahnie w oczekiwaniu na lawetę... Dojechałem do Włoch i na pierwszej stacji dowiedziałem się, że lepiej tankować przy bezobsługowych dystrybutorach, paliwo jest w nich 3 centy tańsze. Oczywiście stwierdziłem to po fakcie. Jadę dalej, jeszcze 160 km do Maranello. Na ostatnim postoju wymyśliłem sobie, że nie będę ciągnął do samego Maranello tylko zaufam nawigacji (tylko tym razem samochodowej z wgrana Automapą) i podjadę na najbliższy kemping w okolicy Bolonii. Jak tylko rozbiłem namiot, słyszę dźwięk motocykli. Fajnie, nie będę jedynym motonitą. No i zajeżdżają 4 sportowe Ducati, 2 mężczyzn i 2 kobiety, holenderskie blachy. Plus Ford Transit z rzeczami.
Dzień 3: kemping ma jedną wadę. Tak jak motel znajduje się niedaleko autobahny, więc w nocy ją trochę słychać. Nie jest hałas uniemożliwiający sen, ale jak ktoś lubi idealną ciszę, to się nie wyśpi. Tym nie mniej jako kamping tranzytowy spełnia zadanie dobrze. Tego dnia wybrałem się do jednego z moich głównych celów podróży: Galeria Ferrari, Maranello.
Maranello jest dość mocno nastawione na turystów, przy głównej drodze prowadzącej do Galeria Ferrari jest kilka sklepów z pamiątkami Ferrari. Sama Galeria robi oczywiście wrażenie, 3 poziomy samochodów na każdym od 6 do 9 aut lub bolidów oraz sala zwycięstwa z duża ilością trofeów (jakby nie patrzeć Ferrari wygrało w historii F1 średnio co 4 wyścig), kaskami mistrzów (od typowych orzeszków do współczesnych) oraz ok 8 bolidów współczesnych. Robi wrażenie. Ale jeśli chodzi o całość to podświadomie czułem lekki niedosyt. Niecałe 30 aut (w tym bolidy). Ferrari wyprodukowało przecież znacznie więcej modeli, chociażby Ferrari California (którym swoją droga przed GF można się przejechać za 80 eur za 10 min) czy innych „tanich” modeli jak F360 Modena czy F430 (jakoś mi się te dwa modele szczególnie podobają). Niedosyt zmienił się z podświadomego w świadomy po wjeździe do St. Agata Bolognese gdzie mieści się była fabryka traktorów o znajomo brzmiącej nazwie Lamborghini.
Żadnych sklepów z pamiątkami, całkowity brak turystów, ot wioska z małym rynkiem przy którym stoi kościół i dwie kawiarnie. Aha, i przy wjeździe super nowoczesna fabryka. Samo muzeum robi wrażenie. Jest przy samej fabryce , więc co jakiś czas jakieś Lamborghini wymykało się na okoliczne drogi (dźwięk:). Dwa poziomy pokazują chyba wszystkie modele, jakie były produkowane, łącznie z Reventonem czy policyjną wersją Gallardo a nawet bolidami Minardi, do których L dostarczało silniki. Wjazd kosztuje o 1 eur mniej niż do GF (12E) ale za to jest możliwość zwiedzenia fabryki (to już 39eur). Wg mnie zdecydowanie lepiej zainwestowane pieniądze niż w Maranello. Po tym wszystkim szybki powrót na kamping i basen + zimne piwo:-). Było tak gorąco, że wracałem już całkiem bez stroju ochronnego, ciekawe uczucie, z jednej strony przyjemne chłodzenie, ale z drugiej lekki stres i przez to jazda do 90 kmh. I postanowienie, że jutro wyruszam przed 6 rano...
Dzień 4. Wyruszyłem z Bolonii autostradą w kierunku Francji. Planowałem zrobić dłuższy odpoczynek w Nicei, więc zjechałem z autostrady i wjechałem w miasto. Gorąc od razu zrobił się niemożliwy, na dodatek gps wyprowadził mnie w ślepą uliczkę. Chcąc nawrócić położyłem moto. Za wolno nawracałem, za bardzo się złożyłem w skręt, nie wiem, wiem tylko, że po delikatnej próbie ratowania pionu nogą odsunąłem ją tylko i jak najdelikatniej położyłem motocykl. Pierwszy jej kontakt z ziemią. Od razu próbowałem ją postawić, ale ciężko szło, na szczęście jakiś młody Francuz podbiegł i pomógł mi doprowadzić ją do pionu. Na szczęście moto dotknęło ziemi tylko crashpadem i kufrem i to na tyle wolno, że kufer ma tylko jakieś drobne zarysowania. Sprawdziłem więc tylko czy się dobrze trzyma, ale było ok. Był też jakiś drobny wyciek jakiegoś niebieskawego płynu, ale ponieważ to była tylko niewielka plama i nic po postawieniu moto do pionu nie ciekło, więc uznałem, że jest to nieistotna rzecz. Zniechęciło mnie to mnie do dalszego pobytu w Nicei i pognałem dalej. Do Hiszpanii. Jednego dnia z Bolonii. Okazało się to najdłuższym jednodniowym przebiegiem (1050 km). Dojechałem do Cadaques, rozbiłem namiot i dosłownie padłem.
Dzień 5: Droga prowadząca przez góry w stronę Cadaques i okoliczny park krajobrazowy jest super. Fakt, że wczoraj w nocy jak jechałem to stres był znaczny ale dziś to była już czysta przyjemność. Dodatkowo pogoda w miarę dopisała, jest pochmurnie i ok 22 stopnie. Fakt, że co jakiś czas spadło trochę kropel deszczu nie zmieniał faktu, że całość wyglądała super. Samo Cadaques jest bardzo przyjemnym miasteczkiem. Szkoda tylko, że kemping był beznadziejny. Brak trawy tylko wyschnięta glina uniemożliwił wbicie śledzi, więc namiot stał na słowo honoru przywiązany dwoma linkami do drzew.
Również sanitariaty pozostawiały wiele do życzenia. Jeśli dołożyć do tego cenę 23.5 eur to mamy cały obraz tej tragedii. Nie rekompensował tego nawet fantastyczny widok na zatokę z baru. Dlatego zawinąłem się z tego kempingu i pozwiedzawszy chwilę Cadaques pognałem do Lloret pobyczyć się trochę na plaży;). Tzn. pognałem, ale nie od razu, ponieważ zanim ruszyłem ze stacji rozpadało się na dobre. Jak siedziałem na Repsolu podjechały 4 moto, R1, GSXR litrowy, jakieś starsze Ducati sportowe i coś tam jeszcze sportowego (nie znam się jeszcze). Jak się okazało chłopaki przyjechali z Anglii i też byli mocno wkurzeni na pogodę, mimo, że jak stwierdzili, czują się prawie jak u siebie w domu. Chwilę postali, wycisnęli wodę z rękawiczek i kominiarek i polecieli w stronę Cadaques. Ja też pojechałem, tyle że w stronę Lloret. Jednak po 15 km deszcz wymusił na mnie ponowny stop. Zjechałem więc na stację i siadłem w barze na kawie. W barze siedziało akurat 2 policmajstrów na kawie. Po chwili podjechał jakiś gość samochodem, wszedł, wziął gazetę, wychylił na oczach policmajstrów 2 piwa, wsiadł do auta i odjechał. Policmajstry nawet się wzruszyli traktując takie zachowanie jako najnormalniejsze w świecie... W deszczu dojechałem do Lloret de Mar, gdzie chciałem odpocząć na plaży ze 2 dni i wypić drinka albo dwa. Początkowo chciałem wziąć hotel ze względu na deszcz, ale jako że zaczęło się coraz bardziej przejaśniać to postanowiłem jednak zatrzymać się na kempingu. Gps znalazł kilka kampingów w okolicy Lloret, wybrałem kemping Lloret Europe. Okazał się znacznie lepszy niż ten w Cadaques, sanitariaty nie najnowsze ale w klapkach spokojnie dawało radę wziąć prysznic. Basen w porządku no i cena 11.5 eur dopełniły całość (ceny mocno przedsezonowe). Obok mnie, zaraz po tym jak rozbiłem namiot, rozbiło się dwóch gości na harleyach (tzn namioty rozbili). Obaj z Holandii, przyjechali na zlot Harleyów w Barcelonie, robiąc przed tym tydzień wakacji w Lloret.
Dzień 6: Z rana postanowiłem przeczyścić trochę moto i zauważyłem, że odważnik wyważający przednie koło odpadł, więc sprawdziłem gdzie jest najbliższy salon Yamahy (tak, jeszcze na gwarancji) i podjechałem te 6 km do Blanes. Zastałem niestety otwarty tylko salon i jak się dowiedziałem serwisanci będą dopiero we wtorek. Postanowiłem trochę dłużej zatrzymać się w Lloret.
Dzień 7: Jako że dziś niedziela, więc co by nie siedzieć tylko na słońcu i się smażyć postanowiłem się przejechać do Tossa de Mar i dalej droga GI 6810 do Llagostera. Droga z Lloret do Tossy jest super jak ktoś lubi szybkie winkle. Na jednym z punktów widokowych zebrało się jakieś towarzystwo ścigaczy hiszpańskich i co trochę tylko jeden z nich ruszał na tą trasę. Sama Tossa jest bardzo przyjemnym małym miasteczkiem turystycznym, znacznie fajniejszym niż Lloret. Droga z Tossy do Llagostery ma super asfalt i ciaśniejsze winkle niż ta Lloret-Tossa. Natomiast powrót z Llagostery do Tossy droga GIV 6821 to prawdziwy majstersztyk. Masa winkli, kosmiczne widoki (prowadzi wzgórzem z widokiem na morze) praktycznie brak ruchu. Fakt, że asfalt mógłby być nieco lepszy (choć i tak był lepszy niż na większości polskich dróg) i na niektórych winklach było trochę żwiru po niedawnej wymianie nawierzchni, ale jako całość zdecydowanie godna polecenia. Po tej małej wyprawie z bananem na gębie poszedłem szukać jakiegoś baru, gdzie mógłbym obejrzeć wyścig w Kanadzie.
Dzień 8: dziś odezwał się do mnie kolega z forum motocyklowego, który jak tylko się dowiedział, że muszę wyważyć koło to dał mi namiar na znajomego niedaleko Lloret, który ma zespół wyścigowy i na pewno da radę mi pomóc. Kolega forumowicza jest Polakiem mieszkającym tutaj i rzeczywiście się do mnie odezwał i zaproponował pomoc. Zaproponował również , że pokaże mi co warto zwiedzić w Hiszpanii, jako że on mieszka tu już ponad 3 lata więc przez ten czas swoim Intruderem trochę już zdążył zobaczyć.
Dzień 9: Plaża.
Dzień 10: Tankowanie i w drogę dookoła Hiszpanii:). Przed Walencją dorwało mnie oberwanie chmury. Jako że akurat jechałem kawałkiem bezpłatnej autostrady, to nie miałem gdzie się zatrzymać nawet aby założyć coś na bagaż. Po zjeździe na pierwszą stacje od razu przestało padać i nawet wyszło słońce.
Posiedziałem chwilę w słońcu aby obeschnąć trochę i pojechałem dalej na kemping .
Dzień 11: Rano, po osuszeniu wszystkiego po wczorajszej ulewie, wsiadłem na moto i poleciałem, omijając płatne drogi, do Deyny, gdzie zwiedziłem bardzo przyjemny zamek, z którego rozpościerał się jeszcze przyjemniejszy widok na otaczające go wzgórza. Pochodziłem też trochę po tym miasteczku i poleciałem dalej do Kartaginy. Droga do Kartaginy minęła mi dość szybko, bo przez upał zdecydowałem się na autostradę. Po zwiedzeniu Kartaginy ruszyłem dalej do Granady. Z Kartaginy prowadzi tam bezpłatna autostrada, co okazało się jednym z większych błędów tej wyprawy. Po prostu ominąłem góry Sierra Nevada… Dojechałem do Grenady i poszedłem spać.
Dzień 12: Planowałem jechać dalej od razu po noclegu, więc postanowiłem się tylko przejechać bez bagaży po Grenadzie, wrócić po bagaż i pojechać dalej. Jednak sama Grenada okazała się na tyle fajna, że spędziłem tam pół dnia. Zwiedziłem m.in. katedrę i Alhambrę. Alhambra to kompleks zamków i pałaców, robi wrażenie. Pochodziłem jednak tylko z zewnątrz, ponieważ bilety trzeba było rezerwować wcześniej, Z Alhambry pojechałem na kemping zjeść coś oraz sprawdzić adresy serwisów Yamahy w Granadzie, ponieważ miałem za mocno naciągnięty łańcuch a w serwisie przed wyjazdem dokręcili mi tak mocno śruby, że za cholerę nie mogłem ich ruszyć narzędziami które miałem że sobą. Podjechałem do najbliższego serwisu gdzie jednak musiałem czekać do końca siesty. Było to o tyle dobre, że jako pierwszy przyjechał właściciel i trochę z nim pogadałem, zanim zjawili się mechanicy. Bardzo mu się spodobał mój pomysł objazdu Hiszpanii i Portugalii na XJ, więc łańcuch i kilka podstawowych czynności wykonał za darmo i dał jeszcze swoją wizytówkę i powiedział, że jakby coś jeszcze się działo w Andaluzji z moto to żebym dał znać, to skontaktuję się z najbliższym dealerem i poprosi o pomoc. Po serwisie poleciałem w góry Sierra Nevada do wioski o tej samej nazwie. Droga do niej (A395) to po prostu marzenie. Idealny asfalt, mnóstwo szybkich winkli i super widoki. Trochę mi zeszło, ponieważ co chwila zatrzymywałem się robić zdjęcia a powyżej 1500 m zatrzymałem się jeszcze założyć ciepłe ubranie, bo temperatura mocno spadła. Sama Sierra Nevada to typowa wioska narciarska, jakich pełno w Alpach. Tyle tylko, że w czerwcu wszystko było zamknięte i remontowane. Niemniej jednak robi wrażenie chociażby pod względem ilości wyciągów. Śnieg był widoczny trochę wyżej, w samej wiosce temp wynosiła trochę powyżej 10C (wioska leży na poziomie ok 2km npm). Pokręciłem się trochę po niej i poleciałem dalej w górę. Udało mi się odnaleźć najwyższy punkt dostępny drogą asfaltowa położony na 2550m. Droga do niego oczywiście też idealna. Na górze zostawiłem moto poszedłem 10 min pieszo pobawić się śniegiem:-)
Bardzo zadowolony wróciłem na kemping, gdzie obok mojego namiotu rozbił się jakiś Belg na Transalpie. Który był w drodze do Maroka pojeździć po Atlasie. Może nic szczególnego, ale fakt, że prawko zrobił w kwietniu i ma mniej przebiegu na moto niż Ja, zmieniał trochę postać rzeczy. Pogadaliśmy jeszcze sporo czasu o różnych pierdołach, po chwili dołączyła do nas również para motocyklistów z Holandii i tym sposobem do pierwszej w nocy siedzieliśmy i gadaliśmy o wyprawach motocyklowych. Holendrzy byli już znacznie doświadczeni w najróżniejszych wyprawach, zarówno na moto jak i innymi środkami komunikacji. Obydwoje teraz jechali przez góry Sierra Nevada śladami jakiejś książki, którą przeczytali (jakaś holenderska, nie pamiętam tytułu) na dwóch Moto Guzzi: ona na jakimś starszym chopperowatym a on na nowym turystyku. Obydwa o pojemności 1.1. Piękne motocykle, Kardan w każdym, moja XJ prezentowała się przy nich wyjątkowo słabo;).
Dzień 13: rano wstałem i pognałem do Salobreny nad morzem, aby stamtąd droga nadmorska dotrzeć do Malagi. Salobrena to bardzo fajne miasteczko z zamkiem na samej górze. Coś mnie podkusiło, aby podjechać pod sam zamek wypakowanym motocyklem. Skończyło się to tym, że przez jakieś 2km jechałem praktycznie na jedynce i częściowo na sprzęgle, ponieważ było tak stromo i cały czas była kostka brukowa zamiast asfaltu. Zamek bez większego szału (albo może już zacząłem się przyzwyczajać do ciekawszych, po prostu zamek, jakich tu wiele) i powrót identyczny jak wjazd tyle że z użyciem hamulców.
Po tym pojechałem dalej. Droga z Salobreny do Malagi jest naprawdę godna polecenia. Dużo winkli, świetny asfalt, super widoki (prowadzi w większości nad morzem) robią swoje. Trochę tylko za duży ruch jak na mój gust (albo zrobiłem się wybredny po Sierra Nevada, gdzie było to samo, lepsze widoki i bardzo mały ruch;). Zanim wjechałem do Malagi, podróż mijała bardzo przyjemnie, świeciło co prawda słońce, ale było ok 20-22 stopni, więc wiatr chłodził bardzo skutecznie. Zmieniło się to diametralnie jak tylko wjechałem do Malagi. Poczułem dosłownie uderzenie gorąca, przy czym temperatura wzrosła momentalnie do ponad 30, co od razu spowodowało, że jazda w pełnym ubiorze stała się nieznośna. Zatrzymałem się na chwilę w parku przy porcie (park zdecydowanie godny polecenia dla samego zobaczenia, bardzo zadbany). Trochę ochłonąłem i pojechałem zobaczyć zamek w Maladze. Dojechałem tam całkiem spocony. Chwilę próbowałem ochłonąć ale ponieważ było nadal niesamowicie gorąco, więc poszedłem w stronę wejścia do zamku. Samo podejście do kas było jednak już tak meczące, że uznałem że nie warto się tak męczyć aby oglądać kolejne ruiny i wróciłem do moto. Poleciałem dalej do Gibraltaru, kolejnego z głównych punktów tej wyprawy:-). Wjazd do Gibraltaru w niczym nie przypominał wjazdu do Anglii na wyspach, przepuszczali wszystkich jak leciało, więc nawet szybki nie musiałem podnosić. Sam Gibraltar jest całkiem ciekawy, jest tu sporo starych budynków w stylu angielskim. Ale najciekawsza jest tzw. High Rock, czyli góra panująca nad miastem. Obecnie jest tam trochę terenu wojskowego, ale większość przerobiono na muzeum, przez co jest ogólnie dostępna. Jak się okazało można wjechać autem lub motocyklem praktycznie na sam szczyt, skąd rozpościera się niesamowity widok na samo miasto, cieśninę i oczywiście Afrykę:-). Ponieważ osobiście byłem już lekko znudzony zwiedzaniem kolejnych ruin, więc nawet się ucieszyłem, że wszystkie atrakcje na górze były już zamknięte, ponieważ dojechałem do podnóża góry trochę przed dziewiętnastą no i wjazd był dzięki temu bezpłatny:-) (w czasie otwarcia muzeów wjazd na górę kosztuje ok 10£ i zawiera wstęp do tych miejsc). Jak dla mnie sam widok z góry wystarczył. Jest po prostu niesamowity. Szczerze polecam. W drodze powrotnej spotkałem też słynne małpy, ale nawet się nie zatrzymywałem, aby zrobić im zdjęcia.
Po tym wszystkim jeszcze szybkie tankowanie i ruszyłem w dalszą drogę do Tarify, najbardziej na południe wysuniętego punktu kontynentalnej Hiszpanii. Jest to typowo surfingowe i kite’owe miejsce z mnóstwem szkół i wypożyczalni sprzętu.. Ciekawe miejsce, przy czym całkiem inne niż Lloret, ponieważ praktycznie nie było tu głośnych Angoli czy Niemców. Pokręciłem się przez jakiś czas po tym mieście i poleciałem na kemping (najbliższy ok 4 km od Tarify). Na tym kempingu spotkałem ponownie Belga z Granady, więc pogadaliśmy jeszcze jakieś dobre 2h i poszedłem spać.
Dzień 14: wstałem dość późno, bo koło 9 i o 12 ruszyłem dalej. Po krótkim postoju w Cadiz (też fajne miasteczko jakich wiele;) pognałem dalej do Portugalii w okolice Faro. Pogoda była super na jazdę (20C i słonecznie z częściowym zachmurzeniem) więc nawet odpuściłem wszelkie drogi szybkiego ruchu i poleciałem lokalną drogą (tym bardziej że z racji niedzieli ruch na niej był znikomy). Bardzo ciekawie wygląda wjazd do Portugalii: ogromny most po stronie hiszpańskiej, po którym zaczyna się Portugalia i drogi zmieniają się z takich przypominających Niemcy na takie przypominające Polskę. Słowem pojawiły się dziury, o których przez ostatnie półtora tygodnia udało mi się zapomnieć. Ale krajobraz Algavre z jej małymi wioskami pozwolił zapomnieć o dziurach. Zacząłem więc szukać jakiegoś noclegu i znalazłem kemping na terenie parku krajobrazowego Ria Formosa w miejscowości Fuzeta. Postanowiłem też, że zostaje tu cały kolejny dzień.
Dzień 15-18: Ponieważ od dużej ilości jazdy zrobił mi się sporej wielkości krwiak na nodze, więc postanowiłem kilka dni odpocząć w Fuzecie. Te kilka dni siedziałem głównie na plaży, czytałem, jeździłem taksówkami wodnymi na pobliskie wyspy itp. Generalnie relaks.
Zdjęcie z jednej z wysp o długości ok 1 km i szerokości ok 200 m na której było może 5 osób. Do tego super piasek, czysta woda (ale zimna, nie więcej niż 20C) i cisza:-). Następnym razem jakbym miał tu płynąć, to wezmę jednak ręcznik (zapomniałem) i jakiś parasol, bo największe rośliny (a raczej ich marne szczątki) są na wysokość kolan.
Festiwal marszów w Fuzecie.
Na kempingu spotkałem parę starszych ludzi, którzy kamperem przyczepionym do terenówki przyjechali z Australii przez Azję do Europy. 6 miesięcy zajęło im dotarcie stamtąd do Europy i od tej pory przebywają przez sześć miesięcy w Australii, potem z powrotem na sześć miesięcy do kampera podróżować po Europie i powrotem do Australii. I tak 2 lata. Jak się zatrzymują na dłuższy postój to mogą odczepić naczepę i mają trucka do lokalnych podróży. Bardzo miła pogawędka z tymi ludźmi
Trasa Australijczyków na mapie przyklejonej do ich kampera.
Dzień 19: wstałem rano, spakowałem się i pojechałem do Lizbony. Pogoda idealnie przypasowała, po kilku upalnych dniach, jakie spędziłem w Fuzecie, dziś był pochmurnie, ale nie padało:). Wybrałem lokalną drogę od Fuzety prosto na północ. Droga, jak się później okazała, miała jak na Portugalię całkiem niezły asfalt i przez pierwsze 60 km prowadziła przez góry non stop serpentynami. Niestety boląca wciąż noga (oraz krwiak) skutecznie odebrały mi przyjemność jazdy po tych bardzo ciekawych winklach. Więc gdy po półtorej godz podróży zatrzymałem się na kawę, lekko zwątpiłem jak zobaczyłem, że przejechałem ledwo 60km. Fakt że cały czas na biegach od 2 do 4. Po kawie droga odmieniła się całkowicie przechodząc w drogę prosta jak drut praktycznie do samej Lizbony. Jedynym plusem tej drogi był fakt, że była szybka, praktycznie nie schodziłem poniżej 110 kmh i ok. 14 dotarłem do Lizbony. Po rozstawieniu namiotu przebrałem się w dżinsy, narzuciłem kurtkę moto i buty i poleciałem do centrum. Sama Lizbona robi naprawdę duże wrażenie. Na pewno jest najfajniejsze z dużych miast jakie do tej pory odwiedziłem.
Dzień 20: wstałem koło 9 i po szybkim prysznicu udałem się do Belém niedaleko Lizbony. Najpierw znalazłem Tor de Belém, co jest jedną z większych atrakcji w okolicy, biorąc pod uwagę hordy turystów i sprzedawców oryginalnych okularów Armaniego z za pazuchy. Po chwili znalazłem ogromny kościół (z równie ogromnymi hordami turystów i sprzedawców okularów) i obok niego słynną ciastkarnię Pasteis de Belem. Sam kościół (czy też może klasztor, nie wiem) robi naprawdę spore wrażenie mimo hord turystów. Zdecydowanie warto zobaczyć. Do muzeum zniechęcony liczbą chętnych nie wszedłem. Poszedłem natomiast na ciastka, które zdecydowanie mogę polecić. Cieple (prosto z pieca) ciastka z delikatnego ciasta francuskiego z pysznym kremem posypane pudrem i cynamonem.
Po ciastkach zaprzęgłem do roboty gps i pojechałem do zamku (pałacu) Ajuda. Po drodze zwiedziłem Monsanto, ciekawe wzgórze z przyzwoitym widokiem na Lizbonę Sam pałac Ajuda jest jednym z ważniejszych miejsc portugalskiej monarchii. Z zewnątrz nie robi może oszałamiającego wrażenia, ale zdecydowanie polecam zwiedzić muzeum, które się w nim mieści. Przepych niedawno odrestaurowanych sal jest niesamowity. Zwłaszcza sala tronowa i balowa robię wrażenie. W balowej do dnia dzisiejszego wydawane są przyjęcia. Zdecydowanie polecam. Po zamku Ajuda pokręciłem się jeszcze z godzinę po Lizbonie i wróciłem na kemping. Chciałem się zdrzemnąć jakieś 3h żeby zobaczyć później jak wygląda życie nocne Lizbony. Lizbona nocą jest świetna. Masa barów i ludzi stojących częściowo przed nimi (w Portugalii zakazano palenia w barach).
Dzień 21: wstałem koło ósmej po 5h snu i wyruszyłem do Porto. Na szczęście do samego Porto niebo było całkowicie zachmurzone, co przy temperaturze ok 20C dawało idealne warunki do jazdy. Tym bardziej, że moja noga coraz bardziej dawała się we znaki, tak że musiałem robić przerwę praktycznie co godzinę. Cała jazda do Porto (ok 350 km) zajęła mi przez to ok 8 godzin.
Dzień 22: Ze względu na ból w nodze udałem się do lekarza w Porto. Warto mieć przy tym kwit wystawiany przez NFZ (karta ubezpieczenia europejskiego czy jakoś tak), aby za wizytę płacić jak Portugalczyk czyli ok. 8 EUR. Ponieważ nie zdążyłem tego odebrać, więc za 20 min wizytę przyszło mi zapłacić 160 EUR. Doktor powiedział, że muszę odpocząć kilka dni i zapisał mi lek na rozkurczanie mięśni, bo jak się okazało, w trakcie jazdy jakieś mięśnie naciskają na nerwy lub żyły powodując ból nogi. Powiedział, że dobrze byłoby, jakbym w ogóle na jakiś czas odpuścił jazdę na moto. Postanowiłem więc definitywnie odpuścić Alpy (będzie więc okazja do osobnego wyjazdu:-) i posiedzieć 2 dni w Porto. Samo Porto jest całkiem inne niż Lizbona, znacznie nowocześniejsze.
Nowa XJ w wersji policyjnej
Połaziłem więc po mieście i wieczorem odstawiłem moto aby przyjechać jeszcze raz busem na mecz do centrum (Por-His ćwierćfinał). Znalazłem fajne miejsce nad rzeka wśród Portugalczyków z widokiem na telebim. Niestety Portugalia przegrała i wszyscy rozeszli się do domów a ja na kemping.
Dzień 23 i 24 Do pierwszego lipca siedziałem w Porto, głównie na kampingu (lub w jego okolicy, czyli na fantastycznej plaży:-). Jedno co mi się rzuciło w oczy to mgła. Przez te kilka dni które siedziałem w tym miejscu, było tylko 1 popołudnie gdzie mgła ustąpiła. Przy czym mgła występowała tylko jakiś 1km od oceanu, później wyjeżdżało się ze ściany mgły prosto w bezchmurne niebo (i towarzyszący temu żar) i temp wzrastała momentalnie o kilka stopni. Nad samym oceanem było nie więcej niż 20C a kilka km dalej w Porto temp wzrastała do prawie 30C. Było to o tyle dobre, że można się było spokojnie wbić w ciuchy motocyklowe nie będąc momentalnie spoconym.
Samo Porto w porównaniu do Lizbony nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Ot kolejne miasto, jakich tu wiele;). Owszem, jest sporo fajnych zabytkowych budynków, ale jakoś nie czułem tego fajnego klimatu, jaki był w Lizbonie. Nie będę się więc specjalnie rozpisywał o tym mieście, wspomnę tylko, że kemping położony był przy naprawdę fajnej plaży. Miejscowość Madalena, kamping Orbitur. Inną ciekawostką, jeśli już zawiałoby kogoś w te rejony, jest przejażdżka z Madaleny do Porto autobusem komunikacji miejskiej. Bilet za 1.45eur i ciekawe przeżycie gratis: gość pędzi po kostce brukowej wąskimi uliczkami Madaleny, na których problem mają 2 osobowe z wyminięciem się. Miejscami mijał ściany domów na grubość lakieru i to przy prędkości na granicy przyczepności kół (kostka brukowa). Przed zakrętem tylko klakson (lub długie światła, jeśli jedziemy nocy) i ogień. Jechałem już z podobnymi narwańcami w Grecji, ale tam tylko po serpentynach na dobrym asfalcie a nie na kostce w środku wsi. Na początku myślałem, że to może tylko jeden kierowca tak jedzie, ale powrót był takim samym tempem (tyle, że w nocy).
Dzień 25: ruszyłem dalej do Guimares i Bragi, kilkadziesiąt km od Porto. Ponieważ wyjechałem z przybrzeżnej mgły, więc zrobiło się gorąco. Na tyle, że tylko pojeździłem sobie po tych miasteczkach bez zsiadania z moto po czym wbiłem się na autostradę i poleciałem do Hiszpanii, a konkretnie do Santiago de Compostela. Miasto a zwłaszcza jego stara część robi wrażenie. Bardzo duża ilość starych kościołów w jednym miejscu. Również sama słynna katedra jest warta obejrzenia. Nie wszedłem, co prawda, do środka odstraszony skutecznie kolejka pielgrzymów i turystów czekających na wejście ale i tak nie żałuje, że zobaczyłem to miasto.
Z Santiago obrałem za cel A Corunę, tylko ustawiłem gps żeby poprowadził mnie naokoło wybrzeżem (noga powoli przestawała boleć). Galicja jest naprawdę ładna. Wszędzie mnóstwo lasów i zieleni, całkiem inaczej niż na południu. Sama droga od Santiago na wybrzeże przez Carballo jest ok, szeroka z dobrym asfaltem i ciekawymi szybkimi winklami, jednak dopiero od miejscowości Imende, od której zacząłem jechać nad oceanem jest naprawdę super. Idealny asfalt, cały czas winkle i widok na ocean. Dojechałem na kemping tuż za A Coruna i lekko się zdziwiłem jak spojrzałem na zegarek. Była 22 a jeszcze nie zaszło słońce. Jednak ten pan czas co w PL i jakieś 2.5 kkm na zachód robią swoje. Rozbiłem namiot i poszedłem od razu spać.
Godzina 22.00 w A Coruna
Dzień 26: od rana dowiedziałem się, dlaczego jest tu tak zielono: powód prosty, tu często pada. I tak też było dziś, od rana rzęsisty deszcz, więc tylko wyłączyłem budzik nastawiony zbyt optymistycznie na 8 rano. Do 15 padało cały czas, więc nawet nie miałem jak podjechać do sklepu po coś do jedzenia a knajpa na kempingu była jeszcze nieczynna przed sezonem. Później przestało padać, więc pokręciłem się trochę po mieście.
Dzień 27: na kempingu w A Coruna poznałem pewnego Duńczyka, motocyklistę, który od wielu lat mieszka w Asturii (na tyle się tu zadomowił, że non stop chodził w koszulce z herbem Asturii i podobny miał naklejony na swoim V-Stromie). Pokazał mi drogę na następne 2 dni do i przez park narodowy Picos de Europa. Z A Coruna udałem się ekspresówką do Lugo a stamtąd przepięknymi drogami przez A Fonsagrada, Grandas, Pola de Allande, Casares do Oviedo. Co tu dużo opisywać, piękne góry, super asfalt i mnóstwo winkli. Niestety ostatnie 100 km jechałem w lekkiej mżawce, przez co przemokłem całkowicie. Co ciekawe kurtka i spodnie nie przemokły praktycznie od środka (tylko bardzo delikatnie w kilku miejscach) natomiast z butów wylałem wodę po wejściu do pokoju w hotelu w Oviedo. Buty były suche tylko od miejsca gdzie nachodziły na nie spodnie.
Dzień 28: trasa na dziś: zgodnie ze wskazówkami Duńczyka wyruszyłem z Oviedo do Cangas de Onis a potem do Riaňo. Przed Riano skręciłam do Cain. Z Cain powrót do drogi do Riano. Następnie do Potesi dalej do Panes a potem do Santander. Tak dokładnie mi powiedział Duńczyk i tak pojechałem. I tak dokładnie należy jechać. Trasa jest po prostu genialna. Cały czas idealny asfalt, zakręty i oszałamiające widoki. Przez klimat, jaki tu panuje, wszędzie jest bardzo zielono zupełnie inaczej niż w reszcie Hiszpanii. I wg mnie o wiele piękniej. Generalnie Picos są tak fantastyczne, że już teraz jestem pewny, że tu jeszcze wrócę na moto, choć w trochę innej formie: przylecę samolotem i wynajmę coś na miejscu aby spokojnie sobie tu pojeździć. Co prawda trochę siąpiło co jakiś czas (choć ciężko to nazwać deszczem, taka lekka mżawka) i w wyższych partiach (zwłaszcza na przełęczach) jechałem w chmurach (czyli praktycznie w gęstej mgle) ale nawet na to nie zwróciłem uwagi (podobnie jak na mokre buty i rękawiczki rano, ponieważ nie dały rady wyschnąć po wczorajszej jeździe).
Dzień 29: wyruszyłem z Santander w stronę San Sebastian. Generalnie chciałem trochę przyśpieszyć podróż, więc pojechałem wg gps omijając tylko płatne drogi a że okazało się, że praktycznie cała trasa prowadzi darmową autostradą, więc w 2.5h byłem w San Sebastian. Trochę pojeździłem po mieście i nastawiłem gps, aby mnie poprowadził najbardziej krętą drogą do Pamplony, którą obrałem za cel dzisiejszej drogi. Generalnie udało mi się znaleźć dość ciekawą drogę, co nie było trudne, biorąc pod uwagę, że tu wszędzie są góry (Pireneje). Zrobiłem też mały wypad na francuską stronę Pirenejów, ale okazało się to lekkim niewypałem. Jakkolwiek droga po stronie hiszpańskiej była bardzo fajna, tak po przekroczeniu granicy (informował o tym tylko jakiś mały znaj przeznaczony dla turystów, nie było znajomego znaku z nazwą kraju na tle gwiazdek) asfalt zmienił się na tragiczny (coś podobnego do polskiego na jakiejś przeciętnej wsi). Prawie poczułem się jakbym przekroczył granice D i PL;) Fakt że widoki były bardzo przyjemne nie rekompensował tego (człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego;). Więc jak tylko dojechałem do pierwszego miasteczka nastawiłem gps na powrót do Hiszpanii i poleciałem górami w stronę Pamplony. Drogi nie będę już opisywał, co by się nie powtarzać (czyli góry, winkle, dobry asfalt i minimalny ruch:-). Po dwugodzinnym poszukiwaniu jakiegoś wolnego hostelu zdecydowałem się na kemping. Trochę zastanawiało mnie, dlaczego w Pamplonie jest taka masa ludzi, ale uznałem, że zaczęły się wakacje i dlatego zrobiła się taka różnica w stosunku do poprzednich miast. Wyjaśniło się wszystko na kampingu. Dojechałem do niego po 22 a i tak musiałem odczekać ok pół godziny w kolejce na recepcji. Zaczęły się najbardziej znane dni w Pamplonie, czyli pędzenie byków przez miasto. Stąd też taka ilość ludzi. Fakt, że kemping był super na tą ilość przygotowany, może z wyjątkiem recepcji;) Chyba byłem jedyną osobą, która przyjechała do Pamplony i nie wiedziała co się będzie działo w mieście;).
Dzień 30: wstałem rano (czyli po ósmej;) i zapodałem gpsowi Andorrę za cel. Wstawiłem trochę punktów pośrednich, aby nie jechać cały czas głównymi i wyszło ok. 400 km drogami górskimi. W tym duża część to była droga N206. Zdecydowanie polecam tą drogę. Bardzo fajne krajobrazy, zmieniające się co jakiś czas, od głębokich kanionów z genialnymi zakrętami po długie zakręty nad pięknym jeziorem wśród szerokiej doliny. Jedynym mankamentem jest asfalt, który nie był tak idealny jak w Picos. Jednak i tak bardzo udany dzień pod katem jazdy. Trasę N206 mogę zdecydowanie polecić, co potwierdziły również duża ilość motocyklistów na niej. Miejscami trochę się gubiłem na skutek robot drogowych przez co nazbierało się równe 500 km zamiast planowanych 400, ale pozytywnie zmęczony dojechałem koło 20 do Andorry. Sama Andorra jest bardzo fajnie położona wśród gór, zdecydowanie warta zobaczenia. Cena benzyny jest tylko kilkanaście centów niższa niż w Hiszpanii, ale już ok 40 centów niższa niż że Francji. W samej Andorze zaskoczyła mnie ilość sklepów z motocyklami i przede wszystkim z akcesoriami do nich. Postanowiłem sprawdzić ceny w nich jutro w trakcie przeglądu gwarancyjnego, na jaki umówiłem się w autoryzowanym serwisie Yamahy:-)
Dzień 31: W Andorze jest taniej. Spray do łańcucha Motul Factory Line kosztuje 5.95 eur. Inny przykład: kurtka Alpinestars Jet Road GTX z goretex za 224 eur. Kombi skórzane Alpinestars lub Dainese nie widziałem droższego niż 650 eur. No i jeszcze jedno: duży wybór. Może nie widziałem jeszcze za dużo sklepów motocyklowych w Pl ale pierwszy lepszy tutaj jest lepiej zaopatrzony niż salony Yamahy w Pl (bo głównie te na razie odwiedzałem). Jedno co może tłumaczyć takie ceny (oprócz podatków oczywiście) jest fakt, że jest tu naprawdę dużo motocyklistów. Na ulicy jest ich przynajmniej tyle samo, co skuterów. Planowałem ruszyć zaraz po przeglądzie, ale ze względu na upał (32C) opóźniłem wyjazd do wieczora, aby pojechać trochę nocą.
Dzień 32: Ten dzień spędziłem na autostradzie francuskiej i dojechałem do Stuttgartu.
Dzień 33: Zwiedzanie muzeum Mercedesa i Porsche (zdecydowanie fajniejsze od włoskich muzeów, w których byłem)
Medical Car z F1 sprzed iluś lat
Dzień 34: Niemieckie autostrady I dojazd do Wrocławia
Dzień 35: Powrót do Warszawy:
Ogólnie wyjazd bardzo mi się podobał, choć pewnie więcej w tak długą podróż sam nie wyjadę. Całość zajęła 35 dni i 11152 km. W tym czasie motocykl spalił 528,24 litra benzyny, czyli średnio 4,74. Jeśli chodzi o koszty to zamknęły się w ok. 10 tys. PLN, nie licząc opon, które nowe założyłem przed wyjazdem a które po wyjeździe już się mniej nadają do jazdy. Zdjęcia może skromne, ale planuję jeszcze zmontować film, ponieważ też trochęmateriału nakręciłem (w tym sporo kręcąc w trakcie jazdy). Wrzucę jak tylko zmontuję:)
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tej przydługiej opowieści:)
Pozdrawiam i do zobaczenia w drodze.
Tomek
Edit: literówkiTomasz Sołtys edytował(a) ten post dnia 13.10.10 o godzinie 13:32