Temat: hmm...mniej entuzjastycznie
Pani Ewo, dziękuje za podzieleniem się swoimi spostrzeżeniami z wycieczki na Kubę.
Jakiś czas temu opisałem znajomym moje wrażenia z wycieczek na Kubę... i chyba jest to dobre miejsce, gdzie ich fragmenty, w lekko przerobionej wersji, mogę tu zamieścić.
W czasie moich pobytów na Kubie nie byłem świadkiem aż takich drastycznych scen ani też nie przytrafiło mi się być zmuszonym do płacenia wygórowanych cen, ale wiem, że to się zdarza. Szczególnie samotni turyści o wiele łatwiej stają się ‘ofiarami’ różnych naciągaczy. Ja byłem ze swoją znajomą i miało to wiele plusów, m. in. przynajmniej nie zaczepiały mnie dziewczynki lub ich ‘stróże’, oferując wiadome usługi. Mój kolega pojechał sam na Kubę i miał wiele problemów z ‘jineteros’, starającym sprzedać mu wiele ‘towarów i usług’, wreszcie dołaczył się do grupy turystów i nie już nie byli tak agresywnie napastowani.
Niemniej jednak wielokrotnie zaczepiano nas, niby w celu rozmowy—zaczynało się od “skąd jesteś?—o, z Toronto, mam tam kolegę/kuzyna, może mógłbyś podać jemu list?—to może wejdziemy do tej kafejki, na mojito—a przy okazji tu są moi dwaj koledzy, też się chętnie napiją”... Albo “jak się nazywasz? ja jestem Jose, dzisiaj są moje urodziny, niedaleko jest sklep, gdzie można kupić rum, cukierki... zapraszamy was na urodziny, oczywiście, mam dużą rodzine, będą też ‘amigos’...” Przed Pałacem Prezydenckim w Hawanie (obecnie Muzeum Rewolucji) gdy robiłem zdjęcie, doskoczyła nagle do mojej znajomej starsza Kubanka z ogromnym cygarem w ustach, objęła ją, jakby się znały lata (
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/3841918689/in/s... ), a potem dość agresywnie zażądała pieniędzy. Podobne sytuacje zdarzały się tez później, ale przed wyjazdem na Kubę spędziłem kilka godzin czytając różne spostrzeżenia i rady turystów, dlatego tego rodzaju zagrania były mi świetnie znane i nie byłem nimi zaskoczony. Często oferowano nam cygara, jak też mieszkania (casa particulare) oraz ‘zapraszano’ do prywatnych (legalnych i pół-legalnych) restauracji. Uprzejmie, lecz stanowczo odmawialiśmy i w absolutniej większości przypadków na tym to się kończyło. Nawet nikła znajomość hiszpańskiego okazywała się niezmiernie pomocna—np. wyrażeń “Acabamos de comer en el hotel” (‘właśnie jedliśmy w hotelu’) lub “No necesitamos” (‘nie potrzebujemy’) nauczyliśmy się na pamięć i skutecznie je używaliśmy.
Biorąc pod uwagę, że osoby mające dostęp do turystów i ‘twardej waluty (CUC) zarabiają kilkadziesią razy więcej niż Kubańczycy żyjący jedynie z oficjalnych pensji rządowych, istnieje przemożna chęć wyciągnięcia od turystów jak najwięcej pieniędzy. W Santiago po wyjściu z lotniska podszedł do nas ciemnoskóry facet, uśmiechnął się do ucha do ucha, podał nam rękę, jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi i zanim cokolwiek mogliśmy powiedzieć, chwycił nasze walizki i wniósł je do autobusu, a następnie podał nam kartkę papieru, na której było napisane po angielsku, „Poproszę o napiwek” (o podróży do Santiago de Cuba napisałem więcej na blogu,
http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010_12_01_a... ).
Łapówek jako takich nikt od nas nigdy nie żądał (inna sprawa, że nie znaleźliśmy się nigdy w sytuacji, która stworzyłaby taką okazję). Normalne było, że trzeba (i warto) dać napiwek wszystkim pracownikom hotelu/resortu, którzy cokolwiek dla nas świadczą (głównie kelnerzy, barmani i pokojówki); np. 5 CUC, dane w recepcji po przyjeździe do hotelu zapewniło nam świetny pokój. Ale zdarzały się przypadki, że np. kelner (który przedtem sporo z nami często rozmawiał) wręczył nam małą torebkę, rzekomo zrobioną przez jego siostrę—że to niby prezent—ale oczekiwał w zamian kilka CUC—albo strażnik na siłę prosił, abym mu dał swoją koszulkę (którą miałem na sobie!). Niektórzy pracownicy sektora turystycznego stali się chyba zepsuci przez te napiwki i często po otrzymaniu 1 lub 2 CUC nadal są niezadowoleni, oczekując o wiele więcej—a praktycznie poziom świadczonych przez nich usług jest kiepski (hm... ale to się zdarza na całym świecie—dużo ludzi uważa, że napiwek po prostu należy się). Dlatego często niechętnie nawiązywaliśmy jakieś bliższe kontakty z pracownikami resortu, bo automatycznie oczekiwali od nas prezentów lub pieniędzy (ale też nie było to regułą).
Kilka razy używaliśmy prywatnych samochodów, aby dojechać z Trynidad lub La Boca do hotelu i ceny były normalne (tzn. takie, jakie liczyłby sobie taksówkarz). Co ciekawe, gdy zapytaliśmy się policjanta, gdzie możemy znaleźć taksówkę, ten wskazał nam na... prywatny samochód (co jest nielegalne)—pewnie każdy coś z tego ma. Były to niezapomniane podróże—w środku samochody były kompletnie zdezelowane i ciemne, podczas jazdy wszystko skrzypiało i mieliśmy wrażenie, że się rozpadną. W Trynidad wieczorem wynajęliśmy rikszę i poprosiliśmy, aby nas zawieziono do słynnej dyskoteki w grocie (Ayala Cave). Ciemnoskóry rikszarz z trudem radził sobie z pedałowaniem na górzystych uliczkach Trynidad, dwa razy musieliśmy z rikszy wychodzić, ale spocony i zmęczony, dowiózł nas do celu, potem na piechotę w ciemnościach zaprowadził nas do groty i po jej obejrzeniu poszliśmy z nim do restauracji. Okazał się on bardzo porządnym człowiekiem, ani razu nie domagał się extra zapłaty i z przyjemnością daliśmy mu dobry napiwek.
Miałem też okazję poznać wiele Kubańczyków, którzy po prostu chcieli porozmawiać i nie spodziewali się od nas niczego otrzymać. W Manaca Iznaga zaproszono mnie do domu na piwo (takie robione dla Kubańczyków, NIE to w puszkach), w Trinidadzie długo rozmawialiśmy z ponad 80-cio letnim facetem, którego ojciec miał obywatelstwo amerykańskie, w Baconao w wiejskiej zagrodzie specjalnie dla nas ścięto kokosy, w innej małej miejscowości starsza kobieta chodziła non-stop za nami, oferując do sprzedania naszyjnik; gdy wreszcie daliśmy jej 1 CUC, wręczyła nam... wszystkie naszyjniki, a było ich ze 20! Po prostu w niektórych małych miejscowościach, rzadko nawiedzanych przez turystów, ludzie nie są tak łakomi na pieniądze. Ale też nieraz nie mają pojęcia o cenach—np. w Trinidad chciałem kupić plakat z okazji 50 rocznicy rewolucji; facet zażądał niebotycznej kwoty 45 CUC. W Trinidad weszliśmy do skromnej szkoły i jakiś czas rozmawialiśmy z b. przyjemnym dyrektorem/nauczycielem; był bardzo wdzięczny, gdy daliśmy mu sporo rzeczy szkolnych. Jeden z turystów z naszego hotelu w Hawanie spotkał starszego Kubańczyka, który świetnie mówił po angielsku; umówili się na następny dzień i cały dzień chodzili po Hawanie, Kubańczyk pokazał mu wiele unikalnych rzeczy (m. in. uczestniczyli w obrzędach Santeria) i facet był absolutnie zachwycony tą wycieczką i bez problemu dał mu 30 CUC. W każdym razie można spotkać normalnych, przyjemnych Kubańczyków—ale pewnie nie jest to proste np. w Varadero lub ośrodkach turystycznych.
Miałem też okazję zajrzeć do mieszkań Kubańczyków. Ogólnie niezmiernie biedne—ba, w Hawanie weszliśmy do zrujnowanego konwentu (
http://www.flickr.com/photos/jack_1962/3843370728/in/s... ); gdy się spytałem, czy ktoś tu w ogóle mieszka, pokazano mi 8 ‘mieszkań’—wyglądało to makabrycznie! Inne odwiedzone przeze mnie mieszkania były też biedne—jedynie właściciele casas particulares ogólnie nieźle mieszkali, mieli nowoczesną pralkę, telewizory, wszędzie było czysto i zadbane—ot, nawet taka mała doza kapitalizmu robi cuda. Ale pomimo tej biedy czuję się, iż ci ludzie mają poczucie wspólnoty, nawzajem sobie pomagają, są często współzależni od siebie i na swój sposób są szczęśliwi—jest to coś, co często nie istnieje w tutejszych aglomeracjach.
Rzeczywiście, ogromna ilość ludzi na Kubie po prostu siedzi, stoi, chodzi, rozmawia... a przecież chyba powinni pracować. Albo może i pracuje... ale jest zatrudnionych za dużo ludzi i większość nie ma co robić (no i bezrobocie nie istnieje!). Tak naprawdę, to się nie bardzo mogłem dowiedzieć, co właściwie oni robią zawodowo. Widziałem jedynie kilka kolejek i wielokrotnie wchodziłem do pustych sklepów dla Kubańczyków. Powód jest prosty: sklepy oferują jedynie bardzo podstawowe artykuły (np. mąkę, fasolę, oleje), które są na kartki i ogólnie dostępne; kolejkę spotkałem jedynie gdy przywieziono pieczywo. Innymi słowy, wybór w sklepach jest tak mały, że nie ma co kupować (ba, kupno dziennika “Granma” było problemem, a innych gazet lub magazynów nigdy nie spotkałem). Nie widziałem praktycznie sklepów (dla Kubańczyków) np. z obuwiem, ubraniami, elektroniką—jeżeli takie produkty były na sprzedaż, to jedynie w walucie CUC—o wiele droższe, niż np. w Kanadzie i o kiepskiej jakości. Pracownica hotelu powiedziała nam wprost, że ich kubańskie peso jest właściwie bezwartościowe, można nim jedynie płacić za mieszkania, prąd, jedzenie z oficjalnych sklepów (na kartki), przejazdy autobusami—i to właściwie wszystko. Dlatego ci, co nie mają dostępu do ‘twardej waluty’, czy to od turystów, czy też od rodzin w USA, żyją niezmiernie ubogo—a przepaść pomiędzy różnymi warstwami społeczeństwa z tego powodu musi być ogromna. Sądzę, że przez te dziesiątki lat życia w tym systemie duża część ludzi nie bardzo widzi korelację pomiędzy pracą a płacą. Ostanio rząd kubański zwolnił ogromną ilość pracowników rządowych i zachęca ludzi do zakładania własnych biznesów—mam nadzieję, że to przyczyni się do pozytywnych zmian.
Policja na Kubie jest wszędzie i mam wrażenie, że ludzie się jej boją, ale ogólnie mieliśmy sporadyczne kontakty z policjantami. Na Kubie rzeczywiście czułem się bezpiecznie—jest to po prostu państwo policyjne—dlatego chodziłem w nocy po Hawanie, Trinidad i Santiago obwieszony aparatami fotograficznymi, czego trochę obawiałbym się nawet w Toronto. Bedąc w Hawanie, codziennie zaczepiał nas facet, oferując cygara (‘no fumamos’)—pewnego dnia widzieliśmy, jak był w kajdankach i go aresztowano. Czytałem i słyszałem różne opowieści na temat policji i absolutnie w nie wierzę. A to, że nic ‘drastycznego’ nie widziałem—przecież przy turystach (zwykle) nie robi się żadnych ‘niepoprawnych’ rzeczy!
Samolotem na Kubie nigdy nie leciałem—ale właśnie w tym czasie, gdy byłem w Santiago de Cuba, rozbił się samolot kubański lecący z Haiti, przez Santiago, do Hawany. Podziwiam Panią za odwagę—ja chyba jednak obawiałbym się wsiąść do takiego sowieckiego ‘kombajnu’...
Pozdrawiam,
Jacek
PS
Panie Macieju, chętnie usłyszałbym więcej o Pańskiej trzytygodniowej podróży!