Temat: Dzielmy solidarnie uniwersytecką biedę?
A mnie wszelkie strajki irytują. Jak komuś gdzieś jest źle to niech zmieni pracę /wyjedzie na wyspy czy cokolwiek. Ja kończę teraz politologię. Kwalifikacje związane z wykształceniem mam takie, że przy dobrych wiatrach mógłbym pracować w urzędzie za 1000 zł miesięcznie. Czy płakałem? strajkowałem? głosowałem na PiS? Otóż nie.
Zestresowany jak dziki osioł zmieniłem wygodne dzienne studia na zaoczne i wciskałem/wysyłałem cv'ki swoje gdzie się dało. I zaczynałem od 4,60 zł netto na godzinę. Po roku mogę powiedzieć, że jak na swój wiek zarabiam nienajgorzej. Ale ile nerwów mnie kosztawły zmiany/szukanie pracy, kilkanaście rozmów kwalifikacyjnych. Ale było
warto i wiem (podobnie podejrzewam jak wiele osób), że żeby zarabiać
jakieś sensowne pieniądze trzeba ciągle podnosić swoje kwalifikacje i za przeproszeniem zapieprzać. I irytują mnie ludzie, którzy w dużych miastach (gdzie możliwości zmiany pracy, przekwalifikowania się jest OPÓR), lamentują jak pracownicy biblioteki uniwersyteckiej. Ja rozumiem, że gdzieś na głębokim zadupiu Polski, gdzie są dwa zakłady pracy na kilka tysięcy mieszkańców, to ludzie strajkują gdy im źle, bo nie maja perspektyw na zmiane pracodawcy
(a i to też nie do końca - zawsze można wyjechać do większych miast lub do UK). ALE WE WROCŁAWIU?
Nie rozumiem ludzi, którzy mają odwagę skomleć i narzekać, a nie potrafią wziąć własnego życia (zawodowego) we własne ręce. I zmienić pracodawce (np. na prywatnego?).