Temat: Duński we Wrocławiu.
Michał H.:
Raczej istotna jest kwestia układu sił podaż-popyt. Stada skandynawistów [...]
Patrząc na wysiłki HR-owców to te stada są czysto wirtualne.
Według mnie istnieje paradoksalne zjawisko - firmy nie chcą dawać solidnych wynagrodzeń nowo zatrudnianym językowcom motywując to brakiem wykształcenia zawodowego u kandydatów. Muszą w nich zainwestować, żeby w ogóle byli w stanie pracować. A to kosztuje, bo przez jakiś czas pracownik jest praktycznie niedochodowy, ale wynagrodzenie płacić trzeba.
Z drugiej strony programy polskich studiów akademickich nie umożliwiają "liźnięcia" innego tematu, chyba, że ktoś chce ciągnąć dwa fakultety (zjawisko dziwne, bo co to za studia, jeśli ktoś jest w stanie ciągnąć dwa kierunki na raz?). W Danii uzyskanie stopnia licencjata (a podział ten obowiązuje także dla studiów w polskim rozumieniu jednolitych, magisterskich) jest możliwe po odbyciu całego roku studiów "obocznych" - poza własnym wydziałem, w/g samodzielnie dobranego lub proponowanego programu (ja np. zajmowałam się biznesem, technologiami IT i pedagogiką, ale moja koleżanka zrobiła filologię angielską).
Gdyby polskie filologie zobowiązywały studentów do rocznej "turystyki" akademickiej, być może wielu absolwentów posiadałoby wiedzę księgową, ekonomiczną, bankową itp. Ale na chwilę obecną wygląda to tak, że firmy oczekują umiejętności, których kandydaci nie mają za bardzo jak zdobyć. Ba, czasami oczekują wręcz od kandydata wykształcenia fachowego, kilkuletniego doświadczenia w danym zawodzie, a jednocześnie doskonałej znajomości "egzotycznego" języka (plus oczywiście płynnej angielskiego). Trzeba naprawdę super trafu, żeby taki kandydat się znalazł w granicach naszego kraju.
Ale firmy mają też inne opcje - mogą wysyłać swoich księgowych, analityków itp. na intensywne kursy języka połączone z np. rocznym zamieszkaniem w danym kraju (czyli głebokie zanurzenie). Mogą też importować fachowców, dajmy na to księgowych z Danii. Tylko pytanie - jak to się będzie kalkulować? I czy są w stanie tak zmotywować obcokrajowca, żeby nie tylko chciał się przesiedlić, ale i zostać na dłużej niż rok czy dwa?
Ja w przeszłości byłam na kilku rozmowach w sprawie pracy z duńskim. Nie wiem, jak pracodawca reagował na moje oczekiwania finansowe (a nie były szalone), ale mnie z rozmowy na rozmowę coraz mniej "widziała się" praca w charakterze buchaltera. Nie dlatego, że nie bawi mnie utrzymywanie porządku w fakturach, notach kredytowych i innych papierkach, ale czułam, że kontakt z tym moim duńskim będzie w gruncie rzeczy nikły, a już na pewno tematycznie bardzo ograniczony. I myślę, że tu właśnie leży pies pogrzebany - wielu absolwentów filologii ma tak, jak ja. My chcemy pić nasz język dużymi łykami, a nie przez wąską słomkę.