Jarosław Sozański

Jarosław Sozański prawnik
(międzynarody, Unia,
prawa człowieka),
Uczelnie

Temat: Mirosław Sozański, 1924-1915, Bristol CT

Z KRESÓW PRZEZ WOJNĘ DO AMERYKI (Mirkowi Sozańskiemu in memoriam)

Mój bliski kuzyn Mirek (bliski mi bo korespondowaliśmy niemal codziennie przez 15 lat) był ongiś, u pięknych źródeł rzeki Stryj, 4-latnim brzdącem, kiedy w 1928 roku w jego odległej od świata, górskiej miejscowości pojawiła się śliczna, 18-letnia nauczycielka Emilia. Po dwóch latach została ona ciocią (nazywaną przez bliskich Lusią), bo wyszła za mąż za jego stryjecznego brata Mikołaja. Początkiem ich znajomości było wynajęcie przez dziewczynę stancji u rodziców Mikołaja. Zrodziło się uczucie do o kilka lat starszego, przystojnego syna gospodarzy, który ładnie zabiegał o nią i tak pięknie opowiadał o wcieleniu do armii austriackiej oraz udziale w I wojnie. Potem ciocia Lusia, spowodowała posłanie Mirka w wieku 6 lat do szkoły, którą ten celująco ukończył, a korzystając z pomocy senatora Pulnarowicza poszedł do rozszerzonego gimnazjum w Turce nad Stryjem. Wcześniej ciocia zorganizowała budowę wspomnianej szkoły oraz wybory prefekta, którym został jej świeżo pojęty mąż. Lusia i Mikołaj zdobyli pełną władzę we wsi i okolicy, władzę opartą na szacunku i sympatii mieszkańców, o których się troszczyli. Dzieciom zapewniono dostęp do książek i edukacji gimnazjalnej oraz do wycieczek po Polsce, a dorośli mogli posłuchać wielkiego novum - radia, zobaczyć (i czytać, gdy kto umiał) gazety oraz objazdowe kino. Zgodnie z polityką władz, zmieniono nazwę miejscowości z Iwaszkowiec na Iwaszkówkę, a górskiemu potokowi przecinającemu miejscowość i wpadającemu do Stryja, dodano (dzięki cioci i prefektowi) rodzinne i Mirkowe nazwisko Sozańskich. Lusia utrzymywała kontakty z wielkim światem; władzami szkolnymi i publicznymi w Turce i we Lwowie. Jeździła też do Sokala, gdzie jej ojciec był naczelnikiem stacji, a z czasem wybudował dom na kolejarskim osiedlu. Dokoła wsi wznosiły się piękne, urodzajne góry, szumiały świerkowe lasy, ze Stryja do potoku wpływały pstrągi, a nieopodal tryskało źródło zwane Kwaśną Wodą. Podobną urodę miały okoliczne miejscowości: Smorze, Matków, Mochnate, Krywka, Wysocko. Do wielkich miast nie jeżdżono. Oryginalnym przykładem kontaktu ze światem było nadawanie urodzonym w okolicy chłopcom imienia Józef i zapraszanie Naczelnika na ojca chrzestnego. Zamiast Marszałka zjawiał się naturalnie ktoś ze starostwa z listem i stu złotymi w kopercie…
Pomoc senatora Pulnarowicza okolicznym dzieciom była nawet bezpośrednia; po prostu wziął on Mirka i jego kolegę Władzia Ossowskiego do swego domu w Turce na bezpłatną stancję. Oczywiście, rodziło to pewne uciążliwości i dla gospodarzy i dla uczniów, stąd od początku następnego roku szkolnego Mirek z Władziem wynajęli pokój w domu górującym nad cmentarzem żydowskim. Władzio był wtedy szczupły, drobny, nieśmiały i nie zdradzał zadatków na późniejszego bohatera, choć pierwszy zapisał się do harcerstwa. W tym czasie Turka była polskim miastem powiatowym, z ładną stacją kolejową, ratuszem, gimnazjum i liceum, sądem powiatowym, urzędem skarbowym i kasą chorych. Była przepiękne położona na pięciu wzgórzach, a właściwie to w dolinach między nimi i otoczona zielenią lasów świerkowych. W latach 1930. liczyła ona 15 tysięcy mieszkańców, z czego po jednej trzeciej stanowili Żydzi i Ukraińcy, żyjący od wieków z Polakami w wielkiej zgodzie. Przez miasto płynęła rzeka Jabłonka wpadająca do Stryja, na niej były trzy kładki oraz nowoczesny, a obok majestatyczny wiadukt kolejowy. Nad miastem górował 18-wieczny kościół Wniebowstąpienia Marii Panny. Domy centrum były typowo galicyjskie, murowane, austriacko-barokowe, a dokoła nich drewniane wille kryte gontem i chatki. A na obrzeżach było kilkadziesiąt tartaków, uparcie piłujących deski na stolarkę na arystokratyczne salony sporej części Europy. Był też starosta i burmistrz, proboszcz i dyrektorzy szkół. Ale wielką postacią był senator Władysław Pulnarowicz, legionista, autor dwóch historycznych książek o regionie. Dzięki niemu niezamożna młodzież mogła co roku zwiedzać większe miasta Polski i spotykać się z ówczesnymi politykami. I tak był Mirek w Warszawie i w Pałacu Saskim i Pałacu Brűhla, w Belwederze, na Zamku i w Sejmie. Z zapamiętanych wówczas mile postaci wspominał Rydza-Śmigłego, Sławoja-Składkowskiego i Becka. Natomiast nie Mościckiego, który choć umówiony na spotkanie, pojawił się tylko w oknie i pomachał. Młodzież spotykała się z ludźmi znającymi Piłsudskiego, ale ci byli dziwnie dalecy wielbienia marszałka. Duże wrażenie robiły popisy ułańskie w Łazienkach, pokazy lotnicze na Polu Mokotowskim oraz krasomówcze w Sejmie. Wcześniej zwiedzano Kraków z Wawelem i Gdynię, z „Darem Pomorza”. Podróżując pociągami do Warszawy oraz nad morze i z powrotem, odwiedzano Płock, Puławy i inne miasta. Nocowano zwykle w szkołach. Z kolei władze szkolne i miejskie Turki organizowały dla uczniów wycieczki krótsze: do Przemyśla i Kalwarii Pacławskiej, Sandomierza, Sambora, Stryja, Drohobycza i Lwowa.
W czasach gimnazjalnych Mirek miał też kontakt z ówczesną polityką na akademiach, wiecach i nabożeństwach. We wrześniu i październiku oraz w kwietniu i maju organizowano co środę, po trzeciej lekcji, wiece wszystkich szkół na placu przed ratuszem. Burmistrz, proboszcz i dyrektorzy tłoczyli się na ciasnym balkonie magistratu i po hymnie, wygłaszali patriotyczne mowy, zgrzewając nas do naszości Zaolzia i marszu na Kowno, co wszyscy popierali. Ale kiedy zagrzewano sugerowano zdobycie Kłajpedy, zaczynano wątpić, no bo po co dzieciom jakaś kłajpeda... Mirek wspominał dziwaków turczańskich, takich, jak Chaim Byk – szklarz, który codziennie przemierzał miasteczko truchcikiem jak konik, z jedną szybą pod pachą, niemowa Lala, który miał wielkie talenty pantomimiczne i tworzył komiczne sytuacje, czy Kasiorek, który nosił na głowie dwa albo trzy kapelusze, trzymając się prosto, aby nie spadły... Po skończeniu gimnazjum, wybuchła wojna i Mirka koledzy rozpirzchli się po świecie, a wielu zostało bohaterami (jak Ossowski, Regner i Bernaczek). Barwny świat Turki unicestwiło 16 września 1939 r. wejście Armii Czerwonej; przedstawiciele polskich władz, wojska i policji musieli uciekać, ukrywać się. Mirek był już wtedy po małej maturze, w swoim domu za górami, za lasami. Wojnę słychać tam było słabiej, mocniej zaś strach przed nacjonalistami ukraińskimi wrzeszczącymi „rizat’ Polakiw”. Większość rodaków musiało ukrywać się, spędzać noce w lasach. Opustoszał położony na górze dwupiętrowy budynek strażnicy KOP. Wojsko faszystowskiej Słowacji w uzgodnieniu z Niemcami weszło do południowo-wschodniej Polski, nie pilnowało granicy w Bieszczadach Wschodnich (chyba w zmowie z Sowietami). Polscy żołnierze ukrywali się u cioci Lusi, a ta - w październiku 1939 (chyba we współpracy z ZWZ) - namówiła 15-letniego Władzia Osowskiego (który znał tu wszystkie ścieżki), by przeprowadził żołnierzy na Węgry. Trasa wiodła z Turki przez granicę, Laturkę i Tiszow (już na Słowacji pod faszystowskim rządem) oraz obok Użhorodu i Mukaczewa, na Węgry. Słabością tych przerzutów były noclegi u gospodarzy na trasie marszu. W pierwszych kilkunastu eskapadach Mirek towarzyszył Władziowi, zaniechania czego wymusiła mama Kasia. Po licznych sukcesach przyszła, w kwietniu 1940, tragedia. W Komarnikach „uczynny” gospodarz wydał Władzia i turczańskiego Senatora z synem.
Ciocia Lusia, jako była nauczycielka i jej mąż - prefektem, musieli ukrywać się i przed Rosjanami, i przed Niemcami, i przed ukraińskimi bandami aż do jesieni 1945 roku. Nikt nie wie jak ona zdołała prowadzić tajne nauczanie oraz pomagać konspiracji i ukrywającym się. Dopiero po podpisaniu umów repatriacyjnych mogła ruszyć z całą rodziną, w Zielone Świątki 1946 roku, ze stacji Sambor pociągiem aż do Wrocławia, a stąd do Brzegu i furmankami do Młodoszowic, gdzie wójtem okazał się uratowany żołnierz. Tak zaczął się nowy etap jej pięknej kariery nauczycielskiej.
Senator Pulnarowicz, z synem został osadzony w lwowskich „Brygidkach”, a potem skazany na śmierć przez sąd wojskowy. 16 maja 1941 roku rozstrzelano go wraz z synem, którego skazano tylko na 25 lat więzienia. Przewodnika grupy, Władkowi Ossowskimu (o którym wszyscy myśleli, że zginął) karę śmierci, ze względu na młody wiek, zamieniono na 30 lat obozu pracy, co oznaczało zsyłkę na Sybir. Mirka wielokrotnie przesłuchiwano. W końcu prokurator wojskowy zwolnił go uznając, ze względu na znajomość miejscowej gwary, za „lokalnego autochtona”. Wkrótce pojawili się Niemcy i ustały na chwilę ataki ukraińskich banderowców.
Niemcy zaczęli od „ofert” wyjazdu na roboty przymusowe. Mirek znalazł się na jednej z pierwszych list, choć udało mu się opóźnić wyjazd do wiosny 1942 roku. Potem pociągiem, w zorganizowanej grupie, z wieloma przesiadkami i po kilku dniach, dotarł do Hamburga. Tam na placu dworcowym posegregowano „przyjezdnych” na robotników fabrycznych (młodsi i z jakimś wykształceniem) oraz rolnych i do oczyszczania miasta. Zakazano im rozmów po polsku, opuszczania miejsca pobytu, korzystania z transportu publicznego itp., a nakazano nosić żółte znaki P. Po odpracowaniu roku został zwolniony i dostał bilet kolejowy. Jednak kiedy w końcu maja 1943 roku chciał w Przemyślu przesiąść się na pociąg do Sambora, kolejarze ostrzegli, że tam na stacjach i w pociągach Niemcy robią łapanki i wywożą do obozów. Postanowił więc wrócić do Hamburga wiedząc, że bilet jest ważny 10 dni. Dotarł bez przeszkód, licząc że uda mi się tam dostać pracę u któregoś z okolicznych rolników. Ale po wyjściu ze stacji został natychmiast złapany, aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym Neuengamme, surowym i największym w Niemczech. Zmorą były ranne i wieczorne, długie apele na dworze, praca po 12 godzin i podłe jedzenie. Były tam i praktyki psedomedyczne i selekcja i produkcja cyklonu B. Śmiertelność w obozie przekraczała 85%, ale jego młody organizm jakoś to znosił. Po roku pojawili się Polacy „łapankowi” i deportowani z innych łagrów, a potem - ci z Powstania Warszawskiego. Po dwóch latach nadszedł front zachodni. W podobozach zaczęto organizować „białe marsze”, z których wielu nie wracało. Część jeńców wywieziono koleją, a 10 tysięcy załadowano na siedem statków i barek, głownie towarowych, które wyszły z portu na redę. Mirek miał szczęście, bo trafił na „Cap Arconę” w ostatniej grupie. Stąd kiedy RAF zaczęła bombardowanie przeciążonych kryp, skoczył do morza i ruszył wpław do brzegu. A tam już czekały samorzutnie przybyłe grupy Hitlerjugend i Volkssturmu, tak chętne do mordu - choć front był za miedzą – że zabiły ponad tysiąc bezbronnych jeńców. Tacy byli zwykli Niemcy!
Wojsko brytyjskie zorganizowało byłym więźniom znośne warunki życia; mieszkanie i wyżywienie, pracę i zarobek, szkolenie, potańcówki oraz kino z niemieckimi filmami muzycznymi. Stąd ulubienicą młodych została Marika Rőkk. Było radio, ale bez książek i gazet. W sobotę były potańcówki, a na jednej z nich Mirek poznał młodszą od siebie Hannę Peitsmeyer. Ich częste spotkania przerodziły się w uczucie. Mirek wiedział, że jego ojcowizna znalazła się w ZSRR, a rodzice i ciocią muszą stamtąd uciekać. Powrót na Wschód był niebezpieczny. Oświadczył się więc Hannie i wspólnie zaczęli planować emigrację do USA. Wybrał Wschodnie Wybrzeże, stan Connecticut, bo klimat tam jest podobny jak w Hamburgu. Z pomocą rodziców Hani urządzili ślub i skromne wesele. A potem popłynęli do Ameryki, Mirek marzył o pracy, domu i zamożności w Nowym Świecie oraz o powiadomieniu rodziców. Podróż zajęła dwa tygodnie. Wylądowali na Ellis Island, tam przeszli procedurę rejestracji, dostali dokumenty emigracyjne oraz skromny zasiłek. Wybrali miasteczko Bristol, w głębi Connecticut, niedaleko Hartdfortu, stolicy stanu. Bristol był małym, 60-tysięcznym, cichym miastem, zamieszkałym przez białych. Sporo było tam Polaków, w tym urodzonych w USA.
Z Hamburga mieli namiar na panią Wyszatecką. Odnaleźli ją, a ona się nimi serdecznie zajęła, udzieliła gościny, pomogła z szukaniem pracy, wynajmem mieszkania i urządzeniem się w nowym kraju. Jej sąsiadem był Austriak o imieniu Karol, który miał opodal pralnię chemiczną, więc zaoferował Mirkowi pracę. Codziennie zabierał go swoim samochodem, a wieczorem odwoził do domu. Po tygodniu, w piątek pani Wyszatecka zapytała ile Karol Austryjak tobie zapłacił? Odparłem, że 38 dolarów, bo dwa zabrali na ubezpieczenie społeczne. Uznała, że to bardzo mało, choć stawka godzinowa wynosiła wtedy 75 centów. Kazała mu w sobotę podziękować za pracę. I tak w poniedziałek pani Wyszatecka zawiozła Mirka do pobliskiej fabryki broni Textron w Newington, której właścicielem i szefem był Henry Stanley Budny, urodzony i wykształcony w USA syn Polki Kaweckiej i Amerykanina. Jak się potem okazało zatrudniał on głównie Polaków, którzy stanowili 85% jego załogi, co uznawał za amrykańsko-polski czyn patriotyczny. Właściciel przyjął ich osobiście i rozmawiał po polsku, choć język znał słabo. Kilka razy pytał o pobyt w obozie, o uratowanie się z Cap Arcony i o Polskę. Oświadczył, że daje Mirkowi stałą pracę z ubezpieczeniem i stawką godzinową 2,5 dolara (czyli 100 dolarów na tydzień i 400 na miesiąc), z gwarancją podwyżek i płatnymi urlopami. A na początek dorzuci jeszcze 200 dolarów na zagospodarowanie i stary samochód. Podniósł telefon i dał odpowiednie polecenia kadrowcowi. A u tego było dużo mowy o kontaktach z komunistami (choć Mirek żadnego nie znał) i ich zakazie oraz o związkach z krajami komunistycznymi. Podpisał jakieś dokumenty. Zrozumiał, że nie może utrzymywać kontaktów z rodziną...
Po tak uzyskanym zatrudnieniu, Mirek przepracował w Textronie czterdzieści jeden i pół roku, aż do emerytury. Po kilku latach pracy mianowano go mistrzem i kierownikiem zespołu, a po następnych kilku – kierownikiem zmiany. Musiał się podszkolić z nowych urządzeń, matematyki i czytania rysunków technicznych, a później z obsługi komputera. Pod koniec lat siedemdziesiątych Textron zaczął produkować rakiety, w tym sławne Pershingi i Cruisy. W międzyczasie rozrósł się w korporację amerykańską a potem międzynarodową. Dla pracowników stanowił bazę do kontaktów towarzyskich. Polacy z fabryki stanowili zgraną paczkę, mówli sobie po imieniu, co w tym wypadku Amerykanie transkrybowali na Mirik. Po 3 latach pracy w tej firmie wziął on 30-letnią pożyczkę na dom, zbudowany na dużej działce w dzielnicy Forestville. Ileż to było radości i pracy z urządzaniem nowego miejsca na ziemi. Po roku mieszkania na nowym przyszła na świat córka Adrianna, po czterech latach - syn Michał, a po dwóch kolejnych - Ryszard. Kupił wóz kampingowy i Jeepa, by na wakacje lub dłuższe weekendy wyjeżdżać z rodziną na atlantycki brzeg Stanu. W końcu pięćdziesiątych zajął się fotografią; urządził ciemnię, wywoływał i utrwalał na potęgę zdjęcia kamieni, śrub i gwoździ. Oczywiście miał zawsze 3 lub 4 samochody, przeważnie duże.
Spokojne, ustabilizowane życie zakłóciły dwa wydarzenia. Najpierw matka odnalazła go przez czerwony krzyż, co na spowodowało wyrzuty sumienia i rozmyślania o przeszłości. Regularnie starał się pisać listy do mamy. I interesować się tym co w Polsce się dzieje, także z pomocą kolegów z pracy. Był dumny, że Polska dobrze się rozwija, że wszędzie są asfaltowe drogi, że jest prąd, radio i telewizja. Inną Polskę zapamiętał z dzieciństwa. Drugim wydarzeniem było poczęcie dziecka w 1971 roku kiedy córka skończyła 19 lat a najmłodszy syn 13. Tak przyszedł na świat Marcus, najzdolniejsze i najbardziej wykształcone z dzieci. Inne dzieci usamodzielniły się. Adriana urodziła dwie córki Colleen i Caitlin, z których młodsza bawiła się z Marcusem. Potem Michałowi urodziła się Nicole, a Richardowi synowie Evan i Brad. Marcus wyjechał i skończył High School dla projektantów mody i ponad dwadzieścia lat (aż do redukcji w czasie kryzysu) pracował w tym sektorze. Po przejściu na dobrą emeryturę, Mirek ożywił kontakty z rodziną i znajomymi. Kuzyn z Warszawy pojechał do Turki i Iwaszkowiec, skąd przysłał zdjęcia i refleksję, że to „degeneracja” i skansen. Regularnie pisywał z ciocią Lusią, która dowodziła, że ma piękny herb Korczak, z 5 wiekowym, autentycznym rodowodem. Odnalazła też i sprowadziła z Syberii Władzia Ossowskiego, którego uznano za bohaterskiego kuriera RP. Inny kolega gimnazjalny Bernaczek zrobił piękną karierę nauczycielską w Strzelcach. Córka Pulnarowicza Romana zmarła w biedzie w Gliwicach… Smutne było i to, że Mirkowi zdrowie zaczęło szwankować.
W lutym 2014 spłonął dom Mirka, na szczęście ubezpieczony. Stąd po 8 miesiącach asekuracja oddała nowozbudowany dom, a dzieci sprezentowały meble i wyposażenie. Wrócił Marcusem na nowe, które trzeba było urządzać i przystosowywać, odtworzyć piękny niegdyś ogród. Niestety zdrowie mocno już dokuczało, trafiał nawet na krótko do szpitala. Zaczął potrzebować stałej opieki. I tuż przed Bożym Narodzeniem, na własną prośbę, wylądował w hospicjum stanowym w Branford, nad brzegiem Atlantyku, w eleganckim pokoju - scenic room z widokiem na ocean. Ale brakło sił podziwiać ten widok. Odszedł w styczniu 2015 roku. I nie spełnił swego marzenia o zobaczeniu nowej Polski oraz starej Turki nad Stryjem.