Temat: Spacery poetów
Viktor Fischl*
Praskie przechadzki
1.
Na jednej z tysięcy przechadzek
po mieście, z którego odszedłem,
na jednej z tysięcy przechadzek
po mieście, co nigdy nie wyszło ze mnie
widziałem jak Rabbi Loew
wychylony głęboko nad rzekę
z kamiennego mostu czytał
tajemne pismo fal.
Które potrafił czytać tylko on
A może jeszcze garncarze z Kampy
I flisacy z Podskala.
Gęsty miód nocy płynął
w miękkich objęciach brzegów
i toczył się powolnym nurtem
na pozór bezpowrotnie.
Tylko Robbi Loew biegły w cudach –
A może jeszcze latarnicy z nadbrzeża
i czasem samotny rybak
z tych, co łowią gwiazdy na Wełtawie –
potrafił zwrócić nawet list, co odpłynął
i czytać go od nowa.
Długo tak stał na kamiennym moście
wychylony daleko w rzekę.
Tu i ówdzie budził się któryś z ptaków
śpiących na ramionach świętych,
a wiatr rozfalowany lotem jego skrzydeł
przynosił mi szept słów
z jego starych warg szeleszczących
jak topole na Cesarskiej Łące.
Szeptał coś o zburzonych miastach,
o pożarach, o potopach,
o imperiach, z których zostały tylko prochy zmarłych,
ale i coś o dziecku
uratowanym w koszu z sitowia,
o kwieciu wyrastającym z rozpadliny w skale,
o bąbelkach wiosennych pączków,
o ziarnie w glinie pod całunem śniegu,
o czasie dojrzewania i czasie topnienia.
Szedłem potem za nimi uliczkami
o północy ku zegarowi ratusza,
na powitanie pomachał apostołom
jak swoim krewnym
i wydawało mi się, że liczy kamienie bruku.
Niektóre omijał, jakby były święte
i sam, choć niemal się unosił,
nie śmiał na nich położyć stopy.
I znów coś szeptał sam do siebie
o berłach królów przemienionych w kostury,
o chełpliwości olbrzyma, którego uciszył
kamyk z procy w dłoniach pacholęcia,
o zardzewiałych zbrojach umarłych lancknechtów,
o katach dyndających na stryczkach,
ale i coś o bożych młynach,
o wichurach gniewu,
o tęczy po burzy.
Kiedy tak w zdziwieniu przyglądałem się
zegarowi, na którym czas szedł w drugą stronę
on zniknął mi za cmentarnym murem.
Dostrzegłem jeszcze tylko frędzle
tałesu, którego nigdy nie zdejmował.
Błogosławił tym, co zostali przed murem.
Na jednej z tysięcy przechadzek
po mieście, którym chodzę już tylko we śnie,
podniosłem wzrok na zegar
ze wskazówkami rozpiętymi jakby chciały obejmować
a czas na skrzydłach gołębi
wracał do ludzi pod gwiazdami.
2.
Ilekroć szedłem piątą dzielnicą
urzekały mnie sklepy ze starzyzną.
Każda rzecz rozmawiała tu ze swoja śmiercią.
Suknia ślubna, w której brzmi jeszcze echo dawnych szlochów,
mufki, co wyliniały, wyświecone fraki,
sójki, sroki, sokoły, wszystkie wypchane ptaki,
medale z wielkich wojen i skamieniałe kwiaty,
góry znoszonych butów, antyczne aparaty,
gramofon i Carusa bóg wie jak stara płyta,
stosy pocztówek, z których nikt nic już nie odczyta,
parasole i laski, wachlarze upuszczone,
wszystko, co kiedyś było zgubione – znalezione,
akordeony, skrzypce, łyżwy, szafy i ramy,
cylindry, kapelusze z rajerem, z kolibrami,
zwierciadła już bez srebra i surdut połatany,
lorgnony, tabakierki, wydeptane dywany,
i maszyna do szycia, i gorset z tasiemkami,
figurka lwicy z brązu i pierrot z porcelany,
szkatułki i harmonie, krzesła, co niegdyś stały,
starych ciuchów aż nadto na wszystkie karnawały,
gołąbki z alabastru, niezliczone rupiecie,
do czego miały służyć, nigdy się nie dowiecie,
Singer, muszle, kamyki, motyle w puzdrach szklanych,
na wszystkim woń zielników i znów puszczyk wypchany,
pęk pawich piór i wachlarz tak samo zakurzony...
Ten wiersz lepiej już tak, niedokończony...
Czy bym tam zaszedł w południe czy z rana,
za każdym razem ze sklepików
odzywało się echo skarg, leż i potajemnych szlochów.
Ilekroć szedłem piątą dzielnicą,
każda rzecz rozmawiała tu
ze swoją śmiercią.
3.
Niektóre rzeczy zostały, jak były.
Wiem jeszcze, która brama pachnie cynamonem
a która piwem, która majerankiem,
znam balkony, gdzie wciąż w doniczkach rosną
pelargonie i fuksje i wiem, że na pewno
w zaduszki tramwaje na Olszany dalej pachną
gorzkawą wonią chryzantem.
Niektóre miejsca zostały, jak były
i wiem gdzie kwitną akacje, gdzie bzy,
gdzie kroki kochanków idą razem jak rymy.
Zamkowe schody wiodą ku niebiosom
i uwodzą me wiersze by z nimi lekko szły.
Niektórzy faceci zostali, jak byli.
Znów ich spotykam. Rano do pracy
jeżdżą na rowerach drogą obok torów,
a inni pierwszym wagonem wyjeżdżają z zajezdni,
czytają gazety, myślą przy tym swoje
i milczą. I wiedzą, w co wierzyć.
Niektóre rzeczy zostaną, jak były.
4.
Księżna gra na zielonej harfie
a struny naciągnięte z katedralnej wieży
poprzez zbocza parku na powierzchnię rzeki
rozdźwięczą się pod palcami łagodnego wiatru.
Chwilami pieśń się niesie ku wysokiemu niebu,
czasami delikatna kolebie miasto na łonie fal,
a czasem daje rozkaz do ataku
i trąbka dźwięczy od gwiazd do głębin.
A wreszcie dzwonią po całym mieście dzwony,
od Wita do Jakuba, od Mikołaja do Tynu,
i brzmią, brzmią na wszystkie strony świata.
Komuż to dzwonią dziś ze stu wież pogrzebowe dzwony?
tłum. z czeskiego Katarzyna Boruń
*Viktor Fischl (1912-2006) – czeski poeta, prozaik i tłumacz, żydowskiego pochodzenia.
W czasie II wojny światowej przebywał w Londynie, gdzie współpracował z emigracyjnym ministrem spraw zagranicznych Czechosłowacji Janem Masarykiem, w 1949 roku wyemigrował do Izraela i przybrał nazwisko Avigdor Dagan. Do 1977 roku pracował jako dyplomata, m. in. w latach 1961- 1964 był ambasadorem Izraela w Polsce. Po przejściu na emeryturę poświęcił się pracy pisarskiej. Oprócz poezji, pisał opowiadania, powieści, książki dla dzieci, tłumaczył na czeski i hebrajski.Ten post został edytowany przez Autora dnia 26.10.13 o godzinie 17:26