Wiesław
Pasławski
W biznesie elemet
ryzyka jest
nieodlacznym
czynikim poszu...
Temat: Szyndadela - najlepszy biznes w powojennej Polsce ( odc. 1)
Wprowadzenie:--------
Przepełnione groteska akcja książki dzieje się w masarni "BykRol" na tle połączenia rynków z Unią Europejską. Energiczny dyrektor Zenon Orłowski musi wymyśleć i zrealizować plan jak poradzić sobie z zalewem produktów z Europy zachodniej. Jedynym ratunkiem wydaje się być stworzenie czegoś zupełnie nowego...Ale do tego potrzebny jest ktoś genialny
--------
Genewa
Słynny Zegar Kwiatowy mieszczący się w położonym nad brzegiem Jeziora Genewskiego parku Jardin Anglais wskazywał godzinę 15:30 kiedy Zenon Orłowski – prezes BykRolu i Austriak Hans Roithner - właściciel kilku zakładów mięsnych w Wiedniu uścisnęli sobie ręce, przypadkowo spotkawszy się na korytarzu w gmachu, w którym od kilku dni trwało spotkanie przedstawicieli Lubelskiego Stowarzyszenia Przetwórstwa Mięsnego z delegatami Zrzeszenia Masarzy Regionu Wiedeńskiego. Zgromadzeni w tym miejscu fachowcy od technologii, produkcji i marketingu obydwu organizacji mieli za zadanie ustalić zasady współpracy w zakresie prowadzenia wspólnej polityki rynkowej po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Do tego przełomowego momentu pozostał zaledwie rok, a ogrom prac wyznaczonych do osiągnięcia założonych celów, zdawał się przypominać czyszczenie mitycznej stajni Augiasza. Każdy rozwiązany problem, wydobywał na światło dzienne kolejne dwa, z którymi trzeba było się uporać.
Przestarzały park maszynowy polskich masarni wymagał gruntowniej restrukturyzacji. Bez poprawy stanu technicznego maszyn oraz wykorzystania nowoczesnych technologii, polskie produkty nie były w stanie sprostać ostrym normom stosowanym w krajach Unii Europejskiej. Poprawa zaplecza technicznego niosła za sobą ogromne koszty, których masarze z Lubelskiego nie byli w stanie ponieść nawet w dziesiątej części. Dlatego też duże nadzieje wiązano z osobą Hansa Roithnera, który poważnie podchodził do inwestycji w zakłady mięsne na terenie Lubelskiego.
Oznaczało to że Austriak uzyska znaczny wpływ na dalszy los tychże zakładów. To było do przewidzenia, że nowy inwestor zacznie zaprowadzać swoje porządki, co niekoniecznie oznaczało pozytywne zmiany dla zatrudnionych pracowników. Doświadczenie uczy, że w takich okolicznościach często dochodziło do grupowych zwolnień, mających na celu obniżenie kosztów produkcji.
Pomimo tych obaw w obliczu ujednolicenia rynku z Unią, propozycja Roithnera była jedynym sensownym rozwiązaniem, mogącym uchronić masarnie Stowarzyszenia przed bankructwem, spowodowanym zalaniem lokalnych rynków lepszymi jakościowo i tańszymi produktami z zachodu Europy. Dlatego ośmiu prezesów zakładów mięsnych z Lubelskiego, wykorzystywało każdą sposobność, aby zyskać przychylność bogatego Austriaka w celu otrzymania możliwie największych środków na rozbudowę kierowanych przez siebie placówek.
Kiedy tak wszyscy nadskakiwali Roithnerowi, Zenon Orłowski zdawał się całkowicie go ignorować. W ogóle sprawiał wrażenie, że jego obecność na spotkaniu w Genewie spowodowana jest taktem i grzecznością jaką chciał zachować dla swych obecnych współpracowników w Polsce i przyszłych w Austrii.
Gdyby jednak faktycznie taki przyświecał mu cel, to poniósł on całkowitą porażkę gdyż notorycznie spóźniał się na posiedzenia, momentami okazywał jawne oznaki znudzenia i braku zainteresowania tematem ( ziewał i bez skrępowania rozmawiał przez telefon komórkowy). Ta arogancka postawa prawdopodobnie wynikała z faktu, że BykRol nie potrzebował żadnego inwestora, a wręcz nawet go nie chciał.
Firma została gruntownie zrestrukturyzowana jeszcze kilka lat temu. W owym okresie gdy na parkingach zarządów konkurencyjnych zakładów pojawiały się luksusowe samochody, do BykRolu przyjeżdżały ciężarówki z maszynami stanowiącymi elementy nowej linii produkcyjnej. Gdy członkowie zarządu konkurencji wyjeżdżali po kilka razy w roku na wczasy do położonych w egzotycznych miejscach kurortów, pracownicy masarni w Wodziejowicach udawali się na szkolenia do Holandii.
Dziś efekt tak różnego potraktowania dostępnych kilka lat temu środków finansowych był taki, że BykRol funkcjonował znakomicie, podczas gdy inne zakłady ledwo przędły.
Orłowski do tego stopnia był przekonany co do jakości swoich produktów, że zaproponował Roithnerowi test polegający na rozprowadzeniu po sieci sklepów z wędlinami we Wiedniu partii wędlin wyprodukowanych w BykRolu. Austriak zgodził się na przeprowadzenia tego ciekawego eksperymentu. Dwie tony wyprodukowanych w Wodziejowicach parówek, po uprzednim przebadaniu przez odpowiednie służby, trafiło do kilkunastu sklepów w stolicy Austrii. Już pierwsze dni miały rozstrzygnąć czy wyroby z Wodziejowic utrafiły w gusta Wiedeńczyków, czy mieszkańcy tego miasta w ogóle się nimi nie zainteresowali.
Jak się prędko okazało rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. O parówkach z Wodziejowic napisano nawet w stołecznej prasie!
Hans Roithner był dobrze trzymającym się pięćdziesięciolatkiem. Wyglądałby o co najmniej pięć lat młodziej gdyby nie rozległa łysina na czubku głowy. Mając sporą tuszę często męczył się i pocił, dlatego zawsze w prawej ręce trzymał różową chusteczkę, którą co chwile ocierał twarz i ową łysinę na głowie (już nawet ta czynność powodowała, że dostawał zadyszki).
Wszędzie poruszał się z swoim nieodłącznym pupilkiem – małym białym prosiaczkiem. Hans prowadzał go na smyczy tak jak małego pieska. Prosiak co jakiś czas był wymieniany na młodszy i mniejszy okaz. To posunięcie podyktowane było względami Public Relations, ponieważ Austriak doszedł do wniosku, że mając u boku wyrośniętą świnię wyglądałby nie jak biznesmen, lecz jak pastuch. Był on człowiekiem z natury łagodnym i spokojnym, jak przystało na właściciela od lat dobrze prosperującej firmy.
W chwili gdy spotkał się z Orłowskim towarzyszyła mu młoda asystentka. Dziewczyna trzymała w ręku wiklinowy koszyczek, nakryty białą serwetką. Musiało wydarzyć się coś niedobrego, ponieważ naturalny spokój ducha Austriaka został gwałtownie zaburzony. Dało się to poznać po nerwowym kroku i szybkiej gestykulacji w trakcie rozmowy z asystentką.
Prezes BykRolu traktował Roithnera jako konkurenta. Nie tylko nie chciał oddać władzy nad BykRolem, lecz ufając jakości swych produktów zamierzał wyłamać się z Lubelskiego Stowarzyszenia Producentów Przetwórstwa Mięsnego i prowadzić działalność na własną rękę. Obranie takiej polityki stwarzało możliwość podbicia rynków Unii Europejskiej i osiągnięcia nie ulegających podziałowi zysków.
Jednak gdyby wyroby BykRolu nie sprzedawały się, to mogło to spowodować sromotną klęskę całego przedsięwzięcia. Gra była jednak warta świeczki i Orłowski był gotów to ryzyko podjąć.
- Hallo mister Orłowski! – wołał Hans Roithner, wchodząc do przestronnego holu. – I was looking for you almost the whole day!
Prezes BykRolu rozpaczliwie rozejrzał się wokoło za tłumaczką, która w czasie biznesowych wizyt nie odstępowała go ani na krok. Nie znał angielskiego w ogóle, co w panujących do tej pory realiach zupełnie nie przeszkadzało mu w prowadzeniu interesów. Warunki jednak się zmieniały i czasami z zażenowaniem stwierdzał, że nie jest do nich dostosowany.
Przewidująco zapisał się na kurs łamania języka jeszcze rok temu, ale jest tyle naglących spraw na prezesowskiej głowie...
Gdzie jest ta tłumaczka?! Rozmawia przy recepcji z jakimś Szwajcarem! Po francusku! Co za dziwny kraj ta Szwajcaria – jedna narodowość a cztery języki! Istna wieża Babel! Trzeba być poliglotą aby żyć tym kraju!
Tłumaczka szybko oceniwszy sytuacje, stwierdziła że jej obecność u boku swego pracodawcy jest teraz nieodzowna. Przerwała prędko rozmowę z Szwajcarem i po chwili stała już obok Orłowskiego.
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego co mi pan zrobił?! – wołał z oburzeniem austriacki przedsiębiorca wymachując trzymaną w ręku gazetą. – Dobre imię zakładów Wien Fleisch Fabrick, zostało na zawsze utracone! Nigdy więcej nie zgodzę się na takie eksperymenty! Żądam rekompensaty i sprostowania w mediach!
- Chwileczkę! – przerwał gwałtownie Orłowski. – Raczy pan najpierw wyjaśnić o co chodzi?
Austriak potrząsnął gazetą, przewrócił kilka pierwszych stron i wskazał ręką krótki artykuł opatrzny zdjęciem pacjenta leżącego na szpitalnym łóżku.
- Proszę pana! To skandal! – Roithner wcisnął Orłowskiemu do ręki gazetę. – Pięć osób trafiło do szpitala, po zatruciu się waszymi polskimi, prowincjonalnymi wędlinami! Ja firmowałem swoim nazwiskiem te kiełbasy! Czy pan wie co to dla mnie znaczy? Utrata zaufania klientów, to ogromne straty finansowe, nie mówiąc już o czasie i zabiegach, które trzeba włożyć w odbudowe marki! – Austriak otarł chusteczką zapocone czoło i łysinę. Jego oczy strzelały piorunami. – Może u was w Polsce, to normalne, że ludzie się zatruwają waszymi produktami, ale u nas w Austrii nie!
- To z całą pewnością jakieś nieporozumienie! – Zenon Orłowski demonstracyjnym ruchem przedarł gazetę na pół i zgniótłszy ją niedbale, wyrzucił do stojącego obok kosza na śmieci. – Wyroby BykRolu w niczym nie ustępują waszym – austriackim. Nasze linie produkcyjne w Wodziejowicach są sterylnie czyste! Sprawę zatrucia należy dokładnie zbadać!
- To się skończy w sądzie! – groził Roithner.
- A idź pan z tym kiełbasami nawet do Trybunału Konstytucyjnego w Hadze! – zirytował się Orłowski. – I tak racja będzie po naszej stronie!
- Kiełbasy to ja dla was przyniosłem – rzekł Austriak z pogardą w głosie. Skinął ręka na asystentkę, która podeszła do prezesa BykRolu i wręczyła mu wiklinowy koszyczek, przykryty serwetką. Spojrzała wyniośle w oczy wyższemu od niej o pół głowy Polakowi i odwróciwszy się na pięcie, wróciła za szerokie plecy swojego szefa.
- Co to jest? – zapytał Orłowski nieufnie przyglądając się trzymanemu w rękach koszyczkowi.
- To trzy kilogramy wędlin z zakładów Wien Fleisch Fabrick. Wieźcie je do Polski i uczcie się jak się robi porządne kiełbasy! – wyjaśnił austriacki przedsiębiorca. – Niestety daleko im jeszcze do naszych...
Na twarzy prezesa BykRolu pojawiły się czerwone wypieki. Krew zaszumiała mu w uszach. Powstrzymał jednak wybuch gniewu i odezwał się spokojnym, sztucznym tonem:
- Podarunek przyjmujemy. Może nawet czegoś się nauczymy – machnął wiklinowym koszyczkiem i nie wiedzieć czemu dodał. – Nie dla psa kiełbasa!
- Co słucham? – spojrzał na niego Roithner.
- Nic, nic nie ważne – odparł Orłowski. Popatrzył ostentacyjnie na zegarek i rzucił krótko. – Interesy wzywają. Żegnam!
- Good bye! – odpowiedział Austriak. Pociągnął za smycz prosiaczka i wolno podreptał ku wyjściu. Jednak w połowie drogi odwrócił się i zawołał:
- Mister Orłowski!
Polak zatrzymał się i popatrzył na niego z zainteresowaniem.
- Pan się stanowczo za często spóźnia. To musi się zmienić! – powiedział Roithner. Podszedł po zdumionego tą uwagą prezesa polskiej firmy i zdjął ze swojej ręki zegarek z grubą złotą bransoletą. Otarł chusteczką spoconą twarz i rzekł: - Oto mój Rolex. Skoro mamy współpracować, to proszę pamiętać o tym, że czas to pieniądz, a szczególnie w moich zakładach Wien Fleisch Fabrick. Czy to jest jasne?
- Tak – odparł Orłowski. – W BykRolu nie marnujemy go na posiedzenia – dodał hardo i wsunąwszy sprezentowanego Rolexa do kieszeni w marynarce wybiegł po schodach.
Wodziejowice
Zza zasłoniętego drzewami zakrętu dochodziło charakterystyczne dudnienie silników motocyklowych. Dwa lśniące chromem i błyszczące nowiutkim fabrycznym lakierem Hayrele Electra wytoczyły się zza zakrętu i jadąc z wolną, spacerową prędkością pokonały mostek nad niewielką rzeczką a następnie po dodaniu gazu na krótkim odcinku prostej, zatrzymały się tuż za bramą wjazdową do BykRolu. Siedzący w portierce mężczyzna z zainteresowaniem wyjrzał przez okno i sądząc, że motocykliści zamierzają wjechać na teren zakładu wcisnął przycisk otwierający szlaban.
Pomalowanie biało-czerwoną farbą ramię uniosło się do góry. Jeden z Harleyowców dał ręką znać, że nie zamierzają wjeżdżać za bramę. Portier opuścił szlaban i zaciekawieniem przyglądał się dwóm wspaniałym maszynom, które kosztowały więcej niż suma rocznych pensji wszystkich pracowników BykRolu. Tymczasem obydwaj motocykliści zdjęli kaski. Na tle ich czarnej jak heban skóry błyskały białka oczu i białe zęby. Byli murzynami. Postawili Herleye na bocznych stopkach i stanąwszy obok siebie, przyglądając się zabudowaniom BykRolu rozmawiali ze sobą w jakimś niezrozumiałym, z pewnością nieeuropejskim języku.
Zaskoczony widokiem egzotycznych gości portier wychylił się przez okno i wykrzyknął nazwę jedynego państwa afrykańskiego państwa jakie znał:
- Kambodża?
- No, no! – zaprotestowali przybysze. - Kalifornia!
- O! Kalifornia – zawołał portier. – Kalifornia blues!
Na chwile znikł w budce, aby otworzyć szlaban ciężarówce wyjeżdżającej z zakładu, po czym wyszedł na zewnątrz i ciekawością przyglądał się dwóm pięknym Harleyom. W tym czasie obywaj czarnoskórzy obcokrajowcy rozmawiali ze sobą z ożywieniem pokazując rękoma budynki na terenie zakładu.
Akurat tak się złożyło, że staremu Kazimierskiemu, nie wypłacono jeszcze renty w tym miesiącu. Czekał dwa tygodnie, co dnia wyglądał listonosza, a tu renty nie ma i nie ma. A przecież z czegoś trzeba żyć. Założył więc pięcioletniemu bykowi powróz na rogi i pociągnął go ze sobą do skupu żywca przy zakładach BykRolu.
Byk już od dawna był przeznaczony na sprzedaż. Kazimerski chował go do rozpłodu, ale zimą ważący dziewięćset kilogramów zwierz nadepnął mu na nogę. Minęło pół roku, a rana wciąż nie chciała się zagoić. Wreszcie Kazimierski po bezskutecznych kuracjach różnymi maściami od znachorki wybrał się do lekarza. Ten obejrzał nogę i mówi: „ - Gangrena! Palce trzeba amputować, albo dwa lata leczyć”. Jak się łatwo domyśleć Kazimierski wybrał leczenie, a koszty miał pokryć winowajca, czyli byk. Przy tej wadze, w skupie miał wziąć za niego około osiem tysięcy, co w zupełności wystarczało na opłacenie lekarzy i leków.
W chwili gdy Kazimierski utykając na jednej nodze pojawił się na mostku ze swoim wielkim, bykiem którego prowadził na grubym powrozie, z wystającego pręta na przyczepie ciężarówki odczepił się kawałek czerwonego, płótna służący do zasygnalizowania wystającego elementu. Płótno porwane wiatrem przez chwile leciało w powietrzu i upadło na jeden z stojących przy bramie Harley Zaczepiło się o kierownice i łopotało na wietrze.
Byk kiedy to zobaczył, wypuścił parę z nozdrzy i puścił się biegiem. Drobny Kazimierski nie był w stanie go utrzymać. Powróz został wyszarpnięty mu z rąk. Murzyni słysząc dudnienie spojrzeli w stronę mostku. Zobaczyli sadzące na nich wielkie rogate bydle. Dostrzegłszy czerwone płótno na Haryley`u zorientowali się, jaka jest przyczyna i jednocześnie cel szarży byka.
Właściciel pięknego motocykla podbiegł i usiłował zerwać czerwone płótno. Daremnie jednak! Zaczepiło się o coś i nie chciało puścić! A pędzący byk był już tylko, ze dwadzieścia metrów z tyłu! Murzyn chcąc ratować drogą maszynę przed staranowaniem, wskoczył na siedzenie, odpalił silnik i ruszył na wysokich obrotach z miejsca. W samą porę, gdyż rozwścieczona bestia niemal już dosięgała go rogami!
Murzynowi na pewno udałoby się uciec przed bykiem, jednak nie miał gdzie, bo z naprzeciwka pędziła ciężarówką. Skręcił więc w polną drogę, a byk mając przed oczami czerwoną płachtę cały czas pędził za nim. Niestety po pełnej wykrotów i wybojów drodze nie dało się szybko jechać. W zasadzie Harley i pędzący za nim byk zachowywali tą samą prędkość, a dystans między nimi skracał się bądź wydłużał zaledwie o kilka metrów.
Jakiś stary dziadek, który kosił trawę na łące aż opuścił kosę ze zdumienia jak zobaczył jadącego polną drogą murzyna na lśniącym chromem motocyklu i goniącego go potężnego byka.
Kiedy tak kalifornijski murzyn uciekał na Harleju przed Kazimierowskim buhajem, mieszkająca na skraju Wodziejowic znachorka oprawiała uroki próbując odpędzić gorączkę, na którą skarżył się jeden z jej stałych pacjentów – Antek Gruszka – rolnik na czterdziestohektarowym gospodarstwie.
Próbowała ziół, maści przeróżnych, ale nie dawało do żadnego skutku. W końcu mówi do obecnej przy tych wszystkich zabiegach Antkowej:
- No nic. Trzeba by go do pieca na trzy zdrowaśki wsadzić!
- Jak trza, to trza – zgodziła się Antkowa. – Żeby tylko chłop szybko wydobrzał, bo żniwa idą.
Obydwie baby położyły otumanianego ziołami chłopa na desce, przykryły prześcieradłem i wsunęły do pieca w miejsce gdzie wypieka się chleb. W palenisku płonął już ogień. Odmawiając zdrowaśki co jakiś czas zagadywały do Antka, żeby wiedzieć czy nic mu się nie dzieje. Antek mówił, że wszystko w porządku, tylko że niemiłosiernie gorąco. Po trzech zdrowaśkach wyjęły go z pieca i zaniosły do sadu, „żeby wystygł” – jak mówiła znachorka.
Zostawiły chłopa przykrytego prześcieradłem, na ławce pod śliwą i wróciły do chaty. A Antkowi, który dzisiaj wypił już ze trzy litry wywarów z ziół, mało pęcherz nie pękł, tak chciało mu się sikać. Zdjął z siebie prześcieradło, wstał z ławki i pobiegł do wychodka, który stał parę metrów dalej obok gnojowiska.
Nie mógł zobaczyć tego momentu, kiedy pędzący przez łąki Harley, wpadł na drewniany płot, rozwalił go w drzazgi i wjechał do sadu. Tuż za nim bieżył mocno już zdyszany buhaj. Motocykl uderzył w gruszę i wywrócił się na bok. Kierujący nim murzyn, poleciał na ziemie. Widząc nabiegającego byka zerwał się i zaczął uciekać przez sad. Zwierz zatrzymawszy się na chwilę nad leżącym motocyklem zdarł rogiem szmatę i puścił się w pogoń za uciekającym murzynem.
Czarnoskóry mężczyzna biegł na oślep miedzy drzewami, okrążył oborę i zobaczywszy wychodek próbował go otworzyć, żeby się w nim schować. Drzwi jednak były zamknięte. Aby ukryć się przed goniącym go po sadzie bykiem położył się na stojącej obok ławce i nakrył prześcieradłem. Tymczasem rozwścieczone zwierze nie mogąc odnaleźć swojej ofiary wybiegło, przez połamane ogrodzenia z sadu i pognało w pola.
Ankowa wyszła z chaty, żeby zobaczyć jak czuje się jej mąż. Czy już całkiem wystygł, czy jeszcze nie? Podeszła do ławki, zerwała prześcieradło i ujrzawszy czarnego człowieka ryknęła w niebogłosy:
- Jezusicku! Maryjo! Antek cały się spiekł!