Temat: Snowpiercer aka Arka przyszłości
Wiązałem nadzieje z tym filmem. Koreański reżyser, autor bardzo dobrego The Host, umiejętnie mieszającego gatunek kaiju z dramatem obyczajowym i materiał adaptacyjny w postaci jednego z ważniejszych francuskich komiksów science-fiction. Niestety filmowy Snowpiercer jest średni. A bardziej by tu pasowało określenie dziwny. Całość jest jakaś taka niespójna. Nieprzystający do siebie miks dwóch wrażliwości filmowych. Z jednej strony amerykańska spektakularność (ujęcia CGI z zewnątrz pociągu) i prostota (prostactwo wydało mi się zbyt mocnym słowem, choć cisnęło mi się na klawiaturę), z drugiej azjatycka powściągliwość i oszczędność w stosowaniu środków (kadry, długość ujęć). Sieka toporkami slow-mo, a zaraz po chwili monolog genialnej Swinton. Łopatologiczne tłumaczenie zawiłości fabularnych reminiscencjami wizualnymi i pseudofilozoficzne wywody Wilforda na koniec. Średnio udana próba odwołania się do filozofii ying-yang i symbolu wieczności, Ouroborosa, węża wiecznie pożerającego swój ogon. Wszystko to sprawia wrażenie miałkiego, skleconego na szybko i bez nadrzędnej, dominującej koncepcji.
Klimat też nie zawsze udaje się utrzymać. Chwilami ma ten postapokaliptyczny pociąg klaustrofobiczną, bioshockową (film o Wilfordzie w szkole; kolejne wagony odzwierciedlające klasy społeczne) atmosferę, przywołującą groteskowe obrazy Jauneta i Caro z Delicatessen i Miasta zaginionych dzieci, ale przez większość czasu trąci sztucznością i niską wiarygodnością, uniemożliwiającą zawieszenie niewiary na tyle, by uwierzyć, że ta fikcja choć po części mogłaby zaistnieć.
Komiks, którego jeszcze nie czytałem, ale znając naturę tego medium, zdecydowanie lepiej swoimi asymetrycznymi, małymi kadrami, czernią i bielą oddaje duszność, klaustrofobiczność wnętrz oraz beznadziejność sytuacji “ogona” i ich nieludzką desperację. Filmowe kadry niestety nie spełniają tutaj podobnej roli. Reżyser i autor zdjęć nie wyczuli chyba, rozmiarów wnętrz, stąd niektóre ujęcia powodują, że część wagonów jawi się, jako nienaturalnie szeroka i przestronna, a dziejące się w nich wydarzenia rażą sztucznością (scena walki z zamaskowanymi żołnierzami).
Joon-hoo Bong nakręcił swój pierwszy film poza Azją i ucierpiał podobnie, jak swego czasu król heroic bloodshed i bullet ballet, John Woo. Obaj zdecydowanie lepiej odnajdują się na dalekowschodnim, surowym gruncie filmowym, niźli upupionej i do błysku wypolerowanej kinematografii zachodniej, która spływa po widzu, jak woda po szkle.
Niestety Snowpiercer, podobnie jak Elysium, to słaby przedstawiciel science-fiction. W obu przypadkach były wysokie aspiracje, ale koniec końców skończyło się na przeciętnie opowiedzianej historii, z uproszczeniami i skrótami, które “skarliły” obie opowieści do przeciętnych opowiastek, jakich już wiele widzieliśmy.
Ten post został edytowany przez Autora dnia 13.04.14 o godzinie 14:53