Sławomir
Żółkiewski
Naukowiec, inżynier,
akademik,
Politechnika Śląska
Temat: Restauracje w Gliwicach
Hmmm... Z przykrością stwierdzam, że w Gliwicach nie ma gdzie zjeść.Ostatecznie, jedyne miejsce w którym udało mi się przekąsić coś smacznego to Lofty Bar Wine, jednak nie takimi wrażeniami teraz chciałem się podzielić. W ostatnich dniach bowiem wstrząsnęła mną wizyta w stosunkowo nowej restauracji indyjskiej na Rynku (dawniej il Palazzo). Skuszony rekomendacją zasłyszaną od znajomego dałem się skutecznie nabrać (nie wiem jeszcze co mu zrobię jak złapię).
Zaczęło się mało śmiesznie, bo od trudności z przejściem mojej żony przez kostkę, poprzez którą genialna inaczej pani architekt (przez wrodzoną litościwość nie wymienię jej nazwiska i adresu zamieszkania), postanowiła zemścić się na gliwickich kobietach. Gdy jednak udało się już dotrzeć do drzwi restauracji, naszym oczom ukazał się o to pan... w brudnym podkoszulku, który raczył chyba sam (właściciel jak sądzę) się mianować kelnerem. Po chwili oczekiwania, podszedłem w końcu do niego i zapytałem czy możemy gdzieś usiąść, na co z przekąsem stwierdził, że miejsc jest przecież sporo. Dobrze... pomyślałem, przecież nie będę wydziwiał i sam sobie wezmę menu i wybiorę siedzisko. Jak wymyśliłem tak zrobiliśmy.
Było piękne słoneczne popołudnie..., w dalszym ciągu po ślubie mamy o czym ze sobą rozmawiać, więc nie marudziłem, że pan nie przychodzi przyjąć zamówienia. No ale dość tych czułości..., w końcu przyszedł. Zacząłem więc jak to zwykle bywa - zamawiać; i co też tu... przy mojej trzeciej pozycji, pan stwierdził, że tyle to on nie "spamięta" i poszedł po kartkę "co by" zapisać. Wprawdzie nie bez przeszkód, ale w końcu się udało - zamówiliśmy. Dalej były już tylko kulinarne tortury. Jagnięcina w sosie pomidorowym ze śmietaną, orzechami nerkowca i kardamonem okazała się kilkoma (pięcioma!) kawałkami mięsa o wymiarach raptem z saszetki z żarciem mojego kota (może akurat się skońćzyła? - nie wnikam), zanurzonymi w chemicznej substancji o konsystencji breji - bez smaku, bez zapachu, bez sensu. Grillowany kurczak, z rzekomo ostrym sosem, okazał się nawet ładnie zaróżowionym, ale jednak bez sosu (w sosie był ponoć przed pieczeniem - sic!). Towarzyszyła mu, oczywiście częściowo przypalona, cebula. Ta, której się nie upiekło była wprawdzie zjadliwa, jednak chyba tylko dzięki temu, że cebulę z reguły nie poddaje się mrożeniu. A propos mrożenia i mrożonek, to rzecz jasna cała zawartość wcześniej otrzymanej zupy warzywnej, należała do tej właśnie kategorii. I gdybyż to tylko zupa... ech. Farsz indyjskich placków ziemniaczanych także pochodził z tej samej torebki. Na prawdę chciałbym napisać coś na pocieszenie, ale deser w postaci, tylko z nazwy, "mlecznych kulek" załamał mnie całkowicie... aaa już wiem... mam coś - "chrupiące chipsy z soczewicy" były rzeczywiście chrupiące. No i wracając na koniec jeszcze do torebek - wszystkie sosy (do chipsów i placków) w indyjskiej stamtąd właśnie pochodzą. Nigdy nie zrozumiem co stoi na przeszkodzie by samemu zrobić sos i by używać świeżych warzyw, zwłaszcza gdy przyzwoity warzywniak jest tak niedaleko.
Po tak obfitym spożyciu czym prędzej zamówiliśmy podwójną colę - tak na wszelki wypadek rzecz jasna, gdyż to chyba jeden z najskutecznijeszych środków przeciw turbulencjom gastrycznym.
Dziwne to miasto te Gliwice, gdzie prawdziwe restauracje zwą się barami, a podrzędne bary restuaracjami.