Temat: Rafał Kostrzyński: Brniemy w czarną dziurę

Afgańczycy zrozpaczeni, Amerykanie ściemniają. Ostateczna rozprawa dobra ze złem stała się ostatecznym bałaganem, który może wchłonąć każdą armię. Niestety, to także nasza wojna.

Abdul Nader był tak głuchy, że rozumiał tylko sylabizowanie wywrzaskiwane mu prosto do ucha. I to wcale nie za pierwszym razem. Czasem trzeba było krzyczeć trzykrotnie, żeby do niego dotarło. Z pamięcią też miał kłopoty. Nie wiedział już, czy ma lat 78, czy też może 82, kilka razy rachował na palcach, żeby się doliczyć własnych dzieci, i wyszło mu w końcu, że ma ich chyba dziesięcioro. Nie bardzo też wiedział, po co macha łopatą na szczycie wzniesienia górującego nad Kabulem. A gdy jego koledzy z takimi samymi łopatami przypominali mu, że kopie przecież dół pod kolejny w tym miejscu maszt przekaźnikowy, kiwał głową zupełnie tak, jakby doznał olśnienia.
Ale wcale nie było śmiesznie.

Muhammadowi, mojemu afgańskiemu przyjacielowi, który tłumaczył mi słowa Abdula, nagle załamał się głos. Urwał w pół słowa, oddalił się, przysiadł i zapłakał. – Przepraszam – mówił, a z oczu leciały mu łzy jak grochy. – On tu haruje za dolara dziennie. Nikogo nie ma. Jeśli straci pracę, umrze z głodu, bo nie chce żebrać. Nie mogę patrzeć na to, co oni zrobili z tym krajem. Afgańskie dossier Nie warto pytać Muhammada, kim są „oni”. Muhammad ma wprawdzie gotową odpowiedź, ale ona jest tylko dla wytrwałych. Przypomina encyklopedyczny spis haseł z dołączonym do każdego z nich krótkim dossier grzechów. Al-Kaida, Amerykanie, Bush, Hekmatiar, Karmal, Karzaj, komuniści, Masud, Pakistańczycy, Rosjanie – to tylko kilka z nich przytoczonych w porządku alfabetycznym. Nie ma w tej encyklopedii hasła „talibowie”, ale to nie znaczy, że Muhammad jest piewcą międzynarodowego terroryzmu. On po prostu nie zgadza się z amerykańską definicją „taliba – ekstremisty”. Wyrozumiałość wobec talibów nie przeszkadza mu uwielbiać Malalaj Dżoi czy Szukrii Barakzaj, bodaj najbardziej znanych kobiet w afgańskiej polityce, które bynajmniej nie pragną powrotu mrocznych czasów okrutnego mułły Omara.

Ale kłopot z Muhammadem polega nie tylko na tym, że trudno doszukać się u niego zachodniego wzoru logiki. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana – Muhammad to wszyscy Afgańczycy naraz.

Jest Pasztunem z Kandaharu, ale boi się swoich współplemieńców, a do swojego rodzinnego miasta, które dziś jest głównym ośrodkiem islamskiej rebelii, jeździ, drżąc o życie. Podobnie jak kilka milionów Afgańczyków jest uchodźcą. Uciekł zaraz po rewolucji kwietniowej w 1978 roku, kiedy do władzy doszli komuniści. Tak jak kilka milionów Afgańczyków jest też repatria-ntem. Wrócił do Kabulu w 2003 roku, gdy media na całym świecie ogłosiły, że do Afganistanu znów zawitało życie. Jest biznesmenem, który w kraju dorobił się majątku, a na emigracji próbował wiązać koniec z końcem, czasem na bakier z prawem. Jest też bankrutem, któremu wojny zabrały wszystko, co miał. A teraz odbudowuje Afganistan, ale różnie mu to idzie, bo – jak sam mówi – korupcja w kraju jest taka, że nawet sowita łapówka nie gwarantuje powodzenia.

Niech się oburzają specjaliści od sondaży, ale jeden taki Muhammad to już grupa reprezentatywna. Dlatego kiedy opowiada mi o marzeniach, z którymi cztery lata temu wrócił do ojczyzny, to słucham go uważnie. A puenta jest zawsze taka sama: Muhammad nie ma już nadziei, już w nic nie wierzy. Staram się patrzeć na wojnę jego oczami.

Ta wojna miała być prosta, miała być ostatecznym starciem dobra ze złem. Nie było miejsca na kontrowersje, bo niby dlaczego? Nikt na Zachodzie nie lubił talibów już choćby za haniebne zburzenie posągów Buddy w Bamianie. Kiedy jeszcze okazało się, że za tragedię 11 września odpowiada Al-Kaida wspierana przez reżim mułły Omara, stało się jasne, że islamscy ekstremiści z Afganistanu przebrali miarkę i muszą ponieść zasłużoną karę.

Gdy po jesiennym blitzkriegu 2001 roku wspierany przez amerykańskie lotnictwo Sojusz Północny, jeszcze do niedawna walczący o przetrwanie gdzieś na północno-wschodnich rubieżach kraju, zdobył Kabul i pomaszerował dalej na południe, odbijając z rąk talibów kolejne miasta, wydawało się, że jest po wszystkim. Ani Osamy ben Ladena, ani mułły Omara nie udało się wprawdzie schwytać, ale ich mudżahedini albo zostali wybici, albo zbiegli przez niedostępną i słabo strzeżoną linię Duranda, która traktowana jest jako granica między Pakistanem i Afganistanem.

Wszystko się posypało

Do maja 2006 roku było względnie spokojnie – Afganistan miał już wtedy własną konstytucję oraz demokratycznie wybranego prezydenta i parlament. Wtedy okazało się, że talibowie wrócili, ale nie byli to już rustykalni wojownicy o odwadze znacznie przerastającej ich umiejętności. Ostra szkoła w obozach treningowych w Pakistanie dużo ich nauczyła. Przede wszystkim tego, by nie pchać się bezmyślnie pod lufy amerykańskich czy brytyjskich snajperów i unikać namierzenia, które zawsze kończyło się precyzyjnym atakiem śmigłowców lub myśliwców bombardujących. A razem z talibami do boju ruszyli werbowani w Czeczenii, Pakistanie, Arabii Saudyjskiej bądź krajach byłej Jugosławii najemnicy Al-Kaidy – fachowcy nie tylko od posługiwania się AK 47, ale też od detonowania przydrożnych bomb czy założonej na siebie kamizelki wypchanej materiałem wybuchowym.

I Amerykanie, i skromny kontyngent NATO okazali się całkowicie nieprzygotowani na taki rozwój sytuacji.

„Gdyby nie nasza obecność w Iraku, podwoi-libyśmy albo potroili liczbę predatorów [bezzałogowych urządzeń latających – przyp. red.] do ścigania talibów – napisał niedawno dziennik „New York Times”, cytując anonimowego byłego przedstawiciela amerykańskiego dowództwa. – Mamy ograniczone zasoby i te zasoby są w Iraku. Kto mówi inaczej, po prostu ściemnia”.

Według Muhammada wszyscy Amerykanie ściemniają. Zarówno ci, którzy rzeczowo tłumaczą, że administracja George’a W. Busha popełniła rażące błędy i dlatego ta wojna nie układa się tak, jak powinna, jak i tym bardziej ci, którzy zapewniają, że kryzys ma charakter przejściowy.

– Myślisz, że ta wojna im się po prostu nie udała? – pyta Muhammad. – A co oni takiego zrobili, żeby ją wygrać? Najlepiej wyszkolona armia świata przyjeżdża tu z najbogatszego kraju i nie jest w stanie sobie poradzić z garstką cwaniaków. Nie do wiary.

To prawda – ani Stanom Zjednoczonym, ani NATO, ani ONZ nie wychodzi zaprowadzanie porządku w Afganistanie. I to nie tylko z militarnego punktu widzenia.

Tak się nie wygrywa wojen

Gdy po latach spędzonych na emigracji Muhammad wrócił do Kabulu w 2003 roku, miał nadzieję, że Zachód ruszy z pomocą finansową. Ruszył, ale nie z taką, jakiej należałoby oczekiwać. Co z tego, że powstają szkoły, skoro brakuje nauczycieli i drewna na opał? W szpitalach nie ma leków i narzędzi, nie mówiąc już o personelu. Uniwersytety wypuszczają inżynierów hydrologii, którzy nie mają pojęcia, jak szukać wody. Sześć lat po wyzwoleniu Kabulu z rąk talibów całe dzielnice miasta to ruiny, w mieście wciąż częściej nie ma prądu, niż jest. Główne arterie stolicy są przejezdne w zasadzie tylko dla czołgów. No i bezpieczeństwo, a raczej jego brak. Jeszcze dwa lata temu nie zdarzały się tam zamachy. Dziś są powszechne. Kabul jest miastem, w którym siłom międzynarodowym wojna udała się najbardziej, ale i tak jest to obraz nędzy i rozpaczy.

Na dodatek Stany Zjednoczone redukują swoją pomoc finansową dla Afganistanu. W 2005 roku wynosiła ona 4,3 miliarda dolarów, rok później już tylko nieco ponad 3 miliardy. – Mieliśmy problemy z jej rozdysponowaniem – wyjaśniała szefowa dyplomacji USA Condoleezza Rice. O tym, jak rozpasana jest korupcja w afgańskich władzach, krążą nieweryfikowalne opowieści, ale pewnie nie wszystkie zostały wyssane z palca. Muhammad twierdzi na przykład, że utopił kilkadziesiąt tysięcy dolarów w ministerstwie budownictwa, z którym zamierzał realizować jakiś kontrakt. Gubernator prowincji Bamian Habiba Sarabi skarżyła mi się, że pieniądze, które ministerstwo kultury miało przeznaczyć na odbudowę posągów Buddy, przepadły bez śladu.

Nie udał się również Amerykanom projekt odbudowy struktur państwowych Afganistanu. Władza Hamida Karzaja kończy się na rogatkach Kabulu, reszta kraju należy do przywódców plemiennych, watażków lub bandytów zajmujących się produkcją opium.

Produkcja opium też ma się dobrze jak nigdy dotąd. Pod nosem prawie 40 tysięcy żołnierzy sił międzynarodowych Afganistan bije kolejne rekordy i w tym roku znów dostarczy ponad 90 procent światowej produkcji tego narkotyku. Wprawdzie Waszyngton poinformował, że zamierza przeznaczyć 50 milionów dolarów (zamiast dotychczasowych 25 milionów) na pomoc rozwojową dla prowincji, które zdecydują się na zaoranie pól makowych, ale eksperci już wieszczą, że te pieniądze trafią do kieszeni urzędników. Wieśniak będzie nadal wolał siać mak, za który się wyżywi, niż zboże, za które będzie przymierał głodem.

Witajcie w otchłani

Niestety, ta wojna, która coraz bardziej zaczyna przypominać galopującą katastrofę, to także nasza wojna. Wszelkie konsekwencje błędów strategicznych popełnionych w Waszyngtonie od kilku miesięcy ponosi również 1100-osobowy kontyngent Polaków. 14 sierpnia, gdy w czasie patrolu w okolicach Gardez we wschodnim Afganistanie zginął podporucznik Łukasz Kurowski, okazało się, że mogą być one tragiczne. Polacy przyjechali do kraju, w którym rebelianci znów czują się jak u siebie w domu. Co gorsza, zyskują poparcie miejscowych, którzy mają dość „przypadkowych ofiar” amerykańskich ataków.

– ISAF i armia USA zaczynają być coraz bardziej wrogo traktowane – mówi mi zaniepokojona Szukria Barakzaj z afgańskiego parlamentu. – A to dlatego, że ich operacje zbyt często kończą się śmiercią niewinnych ludzi. Z tego- powodu Afgańczycy coraz częściej nie chcą współpracować z Amerykanami i ich sojusznikami. To prowadzi do tego, że mój kraj staje się polem bitwy wielonarodowych sił wspierania bezpieczeństwa z wielonarodowymi siłami terroryzmu.

Polacy zostali rzuceni w samo centrum wojny partyzanckiej. Wojny, w której trudno odróżnić, kto jest wrogiem, a kto nie. Kwitowanie przeciwnika prostym słowem „talib”, „terrorysta” czy „bandyta” tylko pozornie coś wyjaśnia. W rzeczywistości przeciwnik jest o wiele mniej wyszukany; często jest nim zwykły wieśniak, który dał się skaptować rebeliantom, żeby pomścić bliskich. Afgańczycy są sfrustrowani i coraz chętniej przystają do tych, którzy są „po stronie ciemności”.

Stanisław Koziej, emerytowany generał, obecnie analityk wojskowy, uważa, że wysłanie polskich żołnierzy w taki teren było błędem nadgorliwości i przesadnej uprzejmości wobec USA. – Polskie władze zbyt ochoczo i zbyt ostentacyjnie wysłały żołnierzy na misję o charakterze bojowym – mówi „Przekrojowi”. – Nie mamy armii zawodowej, nie jesteśmy przygotowani do wojny partyzanckiej. Zresztą takie przygotowanie nie jest nam wcale potrzebne, bo przecież Europie nie grozi konflikt w afgańskim stylu.

Gdy Afganistan okupowali Sowieci, trzymali tam ponadstutysięczną armię. Mimo to nie udało im się opanować kraju. W 1988 roku wycofali się, zostawiając po sobie setki wraków czołgów i transporterów opancerzonych. Połączone siły ISAF i Amerykanów mają czterokrotnie mniejszą liczebność. Według Kozieja nawet gdyby miały taką samą, efekt byłby podobny.

– To geograficzna czarna dziura, która jest w stanie wchłonąć każdą armię – ostrzega generał. – Rozsądek podpowiada, żeby się wycofać, ale nie wypada, skoro sami zachęcaliśmy inne kraje NATO do wysłania wojsk.

A więc utknęliśmy. Może nie na 30 lat, co grozi Brytyjczykom, ale mimo wszystko na dobre. I to wszystko przy makabrycznym PR towarzyszącym polskim żołnierzom po śmierci podporucznika Kurowskiego. Jeszcze nie opadły emocje po tym tragicznym incydencie, gdy minister obrony Aleksander Szczygło ostrzegł, że „coraz więcej naszych żołnierzy będzie ginąć na misji w Afganistanie” i że „staliśmy się poważnym wrogiem dla talibów”. Rzecznik polskiego kontyngentu w Afganistanie major Wojciech Kaliszczak zapewniał wprawdzie „Przekrój”, że taka deklaracja nie wpłynęła na morale żołnierzy, ale wysocy rangą oficerowie, którzy ze zrozumiałych względów wolą, by nie ujawniać ich nazwisk, mają na ten temat skrajnie odmienną opinię.

Ale życie toczy się dalej. – Wykonujemy swoje zadania tak samo, jak wykonywaliśmy je przed śmiercią naszego żołnierza – zapewnia „Przekrój” generał Bronisław Kwiatkowski, szef Dowództwa Operacyjnego. – Nic się nie zmieniło.

Naprawdę nic? Wkrótce pierwsi żołnierze polskiej grupy bojowej, którzy zaczęli służbę wiosną tego roku, zaczną wracać do domów. Zapewne z poczuciem, że zostawiają Afganistan w jeszcze gorszym stanie, niż w jakim go zastali.

– A niech wyjadą wszyscy, niech zostawią nas w spokoju – mówi zrezygnowany Muhammad. – Co z tego, że będziemy mieć wojnę domową? Ale to będzie nasza wojna, a nie amerykańska. Typowy Afgańczyk. Może dlatego warto go posłuchać-. Chyba że ma się słuch jak Abdul Nader-...

Rafał Kostrzyński

Przekrój Nr 34/2007 - http://przekroj.pl/index.php?option=com_content&task=v...