Temat: A jednak da się ruszyć z firmą korektorską...
Poczułam się wywołana do tablicy, bo bohaterka artykułu była moją szefową w "Dzienniku". Rzeczywiście, jako sekretarz redakcji spędzała w pracy bardzo dużo czasu, bo to ona składała numer do kupy, pilnowała deadline'ów, krzyczała na tych, którzy się z czymś spóźniali itp. itd. Praca wymagająca świetnej organizacji, stalowych nerwów i... jakby to powiedzieć... trochę despotycznego charakteru.;) A cykl pracy nad jednym numerem zamykał się w godz. od ok. 9 rano do północy, czasem do 2 nad ranem, jeśli w nocy zdarzyło się coś ważnego.
Dyżury korektorskie też nie były łatwe, bo przychodziliśmy albo na 6 godzin, albo na 10, przy czym te 10 godzin zamieniało się czasem w 12 (nocki). I wierzcie, po 8. godzinie ślęczenia przed ekranem w biurze pełnym nieznajomych ludzi (bo nie było okazji nigdy ich poznać) i buczących komputerów, efektywność spadała drastycznie...
W artykule są przekłamania.
Problemy naczelnego z korektorami wcale nie dotyczyły samych korektorów, tylko tego, że część dyżurów było za długich i nieludzkich, gazeta coraz gorzej prosperowała i trzeba było ciąć koszty, a do tego korektorzy nie byli zatrudniani przez "Dziennik", tylko przez zewnętrzną firmę.
To nie mogło dobrze funkcjonować, skoro było aż 4 szefów: szefowa firmy korektorskiej (obecna przez 2 godz. w tyg.!), szefowa zespołu korektorów, sekretarz redakcji i red. naczelny. A dopiero pod nimi zespół korektorski. Za dużo osób decydujących wcale nie ułatwiało sprawy i nie przyspieszało niczego...
"Dziennik" zerwał umowę z właścicielką firmy korektorskiej z powodów powyższych + finansowych, właścicielka olała zespół i zwiała z kasą za ost. 2 miesiące pracy (przez następny rok odzyskiwaliśmy zapłatę z pomocą prawnika), a nową szefową zespołu została ówczesna sekretarz redakcji. I to jest zrozumiałe: lepiej jeden szef czuwający nad wszystkim niż trzech, w tym jeden nieobecny...
Chodziły słuchy, że wydawcy opłacało się bardziej zatrudnić zewn. firmę niż zatrudniać bezpośrednio korektorów, więc taka firma powstała... A kto został nowym właścicielem? Hmm, najbardziej oczywisty typ, czyli ktoś, kto już nad wszystkim czuwał.
Oszczędności uzyskane w ten sposób przez wydawcę wystarczyły na jakiś czas. Potem był etap trzebienia zespołu - zwolniono wszystkie osoby przychodzące na mniej niż 3/4 etatu (mimo że to nie było zatrudnienie na umowę o pracę), czyli np. studenci dzienni.
Troska nowej szefowej o zespół przejawiała się wzmożonym pilnowaniem, np. czy aby nie chodzimy na kawę częściej niż raz dziennie. Korekta ma siedzieć cały dzień na stanowisku, patrzeć się w monitor i sprawiać wrażenie pilnego zespołu... nieważne, że w momentach odległych od deadline'ów równało się to otępiałemu gapieniu się w ścianę.
Po paru miesiącach gazeta i tak została kupiona przez inne wydawnictwo, a zespół (jeszcze bardziej przetrzebiony) przeszedł do tego nowego wyd. Co działo się dalej, tego nie wiem, zostałam zwolniona przy pierwszym cięciu. Odebrać telefon z wiadomością o zwolnieniu na 2 godziny przed wyjściem do pracy po raz ostatni - bezcenne.
Ta firma ewidentnie wstrzeliła się w czas i miejsce (nie mogła nie powstać), więc nie wiem, czy zakładanie firmy w okolicznościach upadku gazety jest wzorem dającym się powielić;)
"Odejście z korporacji" po tym, jak korporacja upada i miejsce pracy przestaje istnieć, to co innego niż rzucenie pracy w korporacji z własnej woli, gdy jeszcze jest gdzie pracować.
Edit: literówka
Agnieszka Ewa Nowak edytował(a) ten post dnia 24.04.12 o godzinie 20:36