Jakub
Łoginow
Nie ma kangurów w
Austrii
Temat: „Przyjmę bezpłatnie każdy chłam”, albo dlaczego nie warto...
Ostatnio pojawiły się na tej grupie dwa wpisy, które skłoniły mnie do "spłodzenia" poniższego tekstu. Kto nie chce, niech nie czyta :) Tekst jest dość długi."Portal społecznościowy Goldenline aż roi się od ogłoszeń typu „łaskawie udostępnię łamy swojego portalu młodym dziennikarzom, którzy pisząc dla mnie będą mogli uzyskać cenne doświadczenie i zdobyć ciekawą pozycję w CV”. Oczywiście za darmo, gdyż już sam fakt opublikowania twojego tekstu jakoby powinien być wystarczającym powodem do radości dla piszącego.
Fakt, iż wciąż w naszym społeczeństwie jest pełno ludzi, którzy są gotowi pisać za darmo dla wszelkiej maści cwaniaków, powinien budzić zdziwienie. Ale można to zrozumieć – taka postawa i liczenie na to, że „dzięki pisaniu za darmo zaistnieję w mediach i zdobędę doświadczenie”, wynika po prostu z tego, że przeciętny Kowalski bardzo mało wie o specyfice dziennikarstwa internetowego - i tę właśnie niewiedzę wykorzystują wydawcy.
Spróbujmy więc po kolei przeanalizować i rozwiać kilka mitów, które wiążą się z pisaniem za darmo.
Mit pierwszy: Wydawca robi wielką łaskę, umożliwiając Ci zaistnienie na łamach, mimo iż nie masz żadnego doświadczenia dziennikarskiego.
Ten mit bierze się z prostego faktu, iż właśnie tak było jeszcze stosunkowo niedawno, np. w połowie lat 90-tych. Wydrukowanie gazety tradycyjnej (a mniej więcej do 1995 roku innych nie było) kosztuje całkiem sporo i dlatego miejsce na łamach jest bardzo cenne. W tradycyjnych gazetach nie opłacało się więc drukować byle czego. Również w początkowych fazach rozwoju Internetu założenie portalu internetowego nie było sprawą prostą i tanią, a serwisów informacyjnych czy tematycznych nie było zbyt wiele; nie było też zjawiska tak powszechnych obecnie blogów. Dlatego w odniesieniu do tego nie tak dawnego przecież okresu (powiedzmy, do 2003-2004 roku) można powiedzieć, że wydawca rzeczywiście robił przysługę, publikując na swym serwisie internetowym czyjś tekst. Zadziwiające jest to, że w ciągu dosłownie dwóch-trzech lat to wszystko, do czego byliśmy przyzwyczajeni i co funkcjonowało od wielu wieków, zostało przewrócone do góry nogami. W końcu sytuacja, kiedy każdy może wydać co chce i dotrzeć praktycznie za darmo do tysięcy (dziesiątek tysięcy) odbiorców – to standard, który obowiązuje raptem od dziesięciu lat.
Co więc mamy dziś? Otóż w dzisiejszych czasach dosłownie KAŻDY jest wydawcą. Chcesz zaistnieć w nowych mediach? Nic prostszego: w ciągu dosłownie 5 minut możesz założyć bloga na jednej z wielu bezpłatnych platform medialnych i docierać ze swym przekazem (artykułami, zdjęciami, ideologią, pomysłami, agitacją) do tysięcy użytkowników. Co więcej, bądź pewien, że twój wpis na blogu przeczyta o wiele więcej osób, niż artykuł na nie należącym do ciebie niszowym portalu (tam możesz liczyć na 100, góra kilkaset odsłon). Wynika to z tego, że platformy blogerskie są częścią wielkich holdingów medialnych, które pozycjonują twojego bloga niejako przy okazji pozycjonowania strony głównej. Innymi słowy, wysoka pozycja w wyszukiwarkach serwisów Onetu niejako automatycznie ciągnie w górę pozycję twojego bloga na Onecie, a gdy ciekawie piszesz, masz szansę nawet na znalezienie się na stronie głównej tego serwisu – a wtedy będą cię czytać nie setki, ale dziesiątki tysięcy internautów.
Jaką „sławę” mogą ci natomiast zaproponować właściciele niszowych portali (takich jak mój „Port Europa”), oferujących pisanie za darmo „bo portal dopiero się rozwija/działa non-profit i jeszcze nie mamy kasy na wynagradzanie autorów”? Otóż w przeważającej większości przypadków twój artykuł przeczyta zaledwie kilkadziesiąt osób. Jeżeli będzie to kilkaset osób, a na więcej nie licz, możesz mówić o „wielkim sukcesie”. Tylko pomyśl sobie, czy warto poświęcać czas na tworzenie artykułu, kierując się marzeniami o wielkiej sławie, aby w reszcie reszt zostać przeczytanym przez sto pięćdziesiąt osób, spośród których setka następnego dnia o przeczytanym artykule zapomni, a ci którym się spodoba, i tak nie zapamiętają nazwiska autora? Pomyśl, ile trzeba by tekstów napisać, by dotrzeć do dziesięciu tysięcy czytelników, co daje ci jaką-taką szansę na to, że sto osób spośród nich (a więc 1%) rzeczywiście Cię skojarzyło i zapamiętało?
Jak już wspomnieliśmy, twój tekst na „zwykłym” portalu przeczyta, dajmy na to, dwieście osób. Jest zatem jasne, że wydawcy nie opłaca się za taki tekst płacić – dwieście osób to jest nic, to przekłada się w najlepszym razie na złotówkę zarobku z reklam (ale jest też zasada „ziarnko do ziarnka”, o której później). W innym przypadku, a więc gdyby twój tekst miało szansę przeczytać znacznie więcej osób, lub gdyby zasługiwał on na dodanie do rozdziału „ulubione”, wydawcy portalu opłaciłoby się tobie zapłacić. Jaki jest z tego morał? Otóż wnioski są następujące:
- skoro wydawca nie chce nawet słyszeć o zapłacie, choćby rzędu 10 złotych, ale jest za tym by tekst opublikować za darmo, to znaczy, że możesz się spodziewać, że i tak prawie nikt twojego tekstu nie przeczyta, lub że będzie on pełnił funkcję zapchajdziury,
- bo w innym przypadku wydawca nie miałby oporów, by ci za tekst zapłacić choćby symboliczne 10 złotych,
- a skoro pies z kulawą nogą twojego tekstu nie przeczyta (pardon, będziesz mieć 200 odsłon, z których i tak nic nie wynika), to jak można mówić o „zaistnieniu w mediach” i przebijaniu się ze swoim nazwiskiem do szerszej publiczności?
- poważni wydawcy, u których chciałbyś w przyszłości pracować (już za kasę) o tym wszystkim doskonale wiedzą. Naprawdę na nikim z branży nie robi wrażenia to, że coś gdzieś opublikowałeś za darmo i przeczytało to 200 osób, skoro w dzisiejszych czasach publikować może każdy, nawet analfabeta.
Mit drugi: Wydawca byle czego by nie opublikował. On robi ci łaskę, nawiązując z tobą współpracę, bo przecież musi poświęcić czas na sprawdzanie i redagowanie twoich tekstów.
Niestety, te czasy również dawno minęły – tak pod koniec lat 90-tych. Drogi młodszy kolego, musisz sobie uświadomić, że obecnie wydawcy portalu z pocałowaniem wiadomej części ciała opublikują na swoim portalu byle chłam – nawet taki, którego nie da się czytać, jest o niczym i w dodatku z błędami. Byle był za darmo. Stąd właśnie ten pęd do pozyskiwania jeleni, którzy będą dla niego pisać za darmo (pardon, za satysfakcję i „wpis w CV”).
A teraz po kolei wyjaśniamy, dlaczego.
Otóż jak już wspomnieliśmy, na niszowym portalu (za niszowy portal przyjmujemy taki, który twierdzi, że nie jest w stanie płacić zewnętrznym autorom za teksty) twój tekst przeczyta dajmy na to 200 osób. To śmiesznie mało. Ale jeśli pomnożymy to przez sto... To daje nam już 20 tysięcy odsłon. A to już co innego – całkiem słuszna liczba, na której wydawca może już zrobić konkretną kasę z reklam.
Załóżmy, że jednak jesteś świetnym dziennikarzem i na danym portalu opublikowałeś super tekst. Cóż, specyfika większości polskich portali jest taka, że tego świetnego tekstu i tak nie przeczyta o wiele więcej osób, niż gdyby tekst był słaby – gdyż po prostu się o nim nie dowie. Jedyna zaleta ze świetnego tekstu jest taka, że czytelnik sobie pomyśli „o jaki fajny tekst, muszę ten portal odwiedzać częściej, bo jest ciekawy”. Publikowanie w niszowym portalu wysokiej jakości, ambitnych tekstów jest jedną ze strategii rozwoju serwisu internetowego – stosują ją ci wydawcy, którzy są nastawieni na działania długodystansowe. Taką strategię przyjąłem między innymi ja w odniesieniu do Portalu o Europie Środkowej „Port Europa”. Zakładam, że idąc w jakość, a nie w ilość, po jakichś pięciu latach (na pewno nie wcześniej) taka strategia przyniesie konkretne efekty, a „Port Europa” stanie się rozpoznawalnym i cenionym (a nie tylko niszowym) portalem. Niestety, osób z takim podejściem jest bardzo mało – większość wydawców olewa jakość, natomiast idzie na ilość.
Czy zastanawiałeś się kiedyś co sprawia, że ktoś przeczytał dany artykuł? Otóż pierwszy wariant – to znalezienie go w wyszukiwarce. Tutaj to, czy tekst jest wartościowy czy nie, nie ma praktycznie żadnego znaczenia, decyduje np. umiejętny dobór słów kluczowych. Jak już ktoś przez wyszukiwarkę znalazł dany artykuł, to go z reguły doczyta do końca, choćby tekst był słaby – pod warunkiem, że artykuł jest krótki (bo inaczej czytelnik się zniechęci). Stąd właśnie tendencja do publikowania krótkich artykułów, max 2500 znaków. Inny sposób – to przeglądanie strony internetowej, którą czytelnik już odwiedza. Tutaj znów nie decyduje jakość tekstu, ale umiejętnie dobrany, intrygujący tytuł i lid (wprowadzenie). Wtedy czytelnik wejdzie dalej, choćby tekst był chłamem. Tak więc w większości przypadków liczy się po prostu kontent, zapełniacze strony internetowej – ważne, by regularnie coś nowego się na portalu pojawiało, a co konkretnie – to już ma o wiele mniejsze znaczenie.
Z punktu widzenia takiego przeciętnego wydawcy małego (ale nie całkiem małego) portalu internetowego najważniejsze jest to, by codziennie lub raz na kilka dni dodać 3-5 nowych „artykułów”. Jeżeli się tego nie zrobi, to stali czytelnicy uznają, że portal jest niczego nie warty, bo nic się na nim nie dzieje. KAŻDY nowy tekst jest ważny, już choćby dlatego, że każdy tekst widnieje w wyszukiwarce i ktoś szukając cokolwiek może trafić właśnie na niego. A w ten sposób, na dany portal. Wniosek jest jasny – im więcej tekstów na portalu, tym lepiej, a jakość się nie liczy.
Jeżeli więc słyszysz: „pisz dla nas za darmo, zdobędziesz doświadczenie”, niech ci się zaświeci taka mała czerwona lampka. Właściciel portalu po prostu chce pozyskać za darmo chłam, ale chłam unikalny (dlaczego tak ważne, by był unikalny – o tym w dalszej części tekstu). A ciebie traktuje jako naiwnego łosia, który za darmo dostarczy mu bezpłatny wypełniacz.
Wypełniacze: byle jakie, byle unikalne
Jak już wspomnieliśmy, podstawową sprawą w tym biznesie (prowadzeniu portalu internetowego) jest zapewnienie regularnego przypływu nowych treści. Jakich konkretnie – to już nie ma (prawie) znaczenia. Ważne, by większość z nich była za darmo.
W jaki sposób można te treści pozyskać? Jeden ze sposobów już wspomnieliśmy: jest to nakłanianie młodych naiwnych, ale ambitnych ludzi z zacięciem dziennikarskim, by pisali teksty za darmo. Kolejny – to pozyskiwanie przedruków. Teoretycznie jest to sposób najprostszy: ctr C + ctr V i za minutę mamy w serwisie nowy „artykuł”. Tu oczywiście kłaniają się wymagania i ograniczenia prawne, ale jeśli ktoś dobrowolnie zgadza się, by jego artykuł przedrukować, to wydawca przyjmie tę możliwość z pocałowaniem ręki. Jeszcze kolejny – to publikowanie „jak leci” nadsyłanych informacji prasowych, a więc de-facto tekstów nieobiektywnych, promujących dają firmę/przedsięwzięcie/koncepcję, ale za to fajnie napisanych. A że takie bezkrytyczne publikowanie niesprawdzonych informacji nie ma nic wspólnego z rzetelnością dziennikarską? Cóż, wraz z rozwojem dziennikarstwa internetowego, te kwestie przestały mieć znaczenie.
Tutaj warto wspomnieć o takich sprawach, jak radość wielu początkujących dziennikarzy z tego, że „opublikowałem swój artykuł na serwisie xxxx a przedrukował ją Onet/Interia/wp, więc to znaczy, że jednak jestem dobry!”. Otóż to trochę nie tak. Duże serwisy, takie jak Onet czy Interia, przyjmą KAŻDY tekst, jeżeli będzie bezpłatny, zgodnie z zasadą: im więcej kontentu, zapełniaczy, tym lepiej. Oczywiście, również mniejsze serwisy postąpią w podobny sposób.
Bardziej szanujące się portale, w tym wspomniane już Onet czy Interia, ale też wiele małych niszowych portali, dokonuje swoistego rozróżnienia swoich treści na niskiej jakości „wypełniacze” oraz niewielką ilość tekstów wartościowych, za które są skłonne zapłacić autorowi mniej lub bardziej słuszne pieniądze. Skąd ten podział?
Otóż wyobraźmy sobie, że dany portal opublikował w ostatnim czasie sto „wypełniaczy” (a wśród nich był również twój artykuł, z czego jesteś tak dumny J ). A więc słabych tekstów, które jednak są wyłapywane przez wyszukiwarki i dzięki nim ktoś nowy wejdzie na ten portal. Większość tych przypadkowych gości (którzy trafili na artykuł z Google) opuści serwis, ale niektórzy się zainteresują: „co to za portal? Wejdę na ich stronę główną”. I oto właśnie chodzi. Teraz wszystko sprowadza się do tego, by tych przypadkowych gości na naszym portalu zatrzymać, by stali się oni naszymi stałymi czytelnikami. Jak? Na przykład publikując na stronie głównej te rzeczywiście wartościowe artykuły i wyraźnie wyodrębniając dział „polecamy”. Gość z przypadkowo znalezionego artykułu (chłamu) klika na stronę główną, stamtąd na polecamy – a tam znajduje kilkanaście (bądź więcej) rzeczywiście świetnych tekstów, za które wydawca bez problemów zapłacił autorowi kilkusetzłotową wierszówkę. Nowy czytelnik myśli sobie: „super, to jest bardzo fajny portal, będę go częściej odwiedzał, a może nawet zapiszę się na newsletter”. I o to właśnie chodzi.
Może ta prawda będzie dla Ciebie bolesna, ale trzeba to powiedzieć: jeśli piszesz dla kogoś za darmo, to znaczy, że jesteś właśnie takim nic nie znaczącym wypełniaczem, wabikiem, by twój tekst przekierował uwagę czytelnika do bardziej wartościowych tekstów. Czy nadal jesteś pewien, że chcesz występować w tej roli, w dodatku nic z tego nie mając (oczywiście każdy wydawca będzie cię zapewniał, że jesteś super, szybko się wybijesz itp.). Oczywiście nie licz na to, że „ktoś cię dostrzeże” – pisanie chłamu za darmo (i wysłuchiwanie, jaki ten chłam jest niby wspaniały) oraz pisanie wartościowych tekstów – to „dwie wielkie różnice”, jak mówią mieszkańcy Odesy.
Zamiast zakończenia
Wspomnieliśmy już o unikalności, więc należy się kilka słów wyjaśnienia. Otóż teksty przedrukowane z innych portali o wiele gorzej się pozycjonują w wyszukiwarkach, a poza tym o wiele gorzej wygląda na stronie Pulsu Biznesu formułka pod artykułem np. „źródło: http://porteuropa.eu”, która wskazuje, że tekst nie jest tekstem własnym danego portalu, a tylko reprodukcją. Natomiast teksty unikalne, nie publikowane nigdzie wcześniej, pozycjonują się najlepiej. Mówiąc w skrócie: im więcej tekstów, które pojawiły się na twoim portalu po raz pierwszy, a nigdzie wcześniej nie były publikowane w necie – tym lepsza pozycja portalu w wyszukiwarce (np. Google), tym więcej odwiedzających, tym więcej kasy.
Osoby piszące dla niszowych portali za darmo – to dla cwaniaków prawdziwy skarb. Można ich przez 3 lata mamić perspektywą wielkiej kariery, która i tak nie nastąpi, a przez ten czas mieć dostęp do bezpłatnego UNIKALNEGO kontentu, o czym marzy każdy (prawie każdy) wydawca. A później przyjdzie cała rzesza kolejnych „jeleni”. Proszę się więc nie dziwić nagonce na mnie, która się niewątpliwie rozpocznie w związku z tym tekstem – wydawcom uświadamianie społeczeństwa w zakresie dziennikarstwa internetowego jest oczywiście nie na rękę."
Źródło: http://www.porteuropa.eu/europa/blog-medialny/
Zapraszam do merytorycznej dyskusji na ten temat, a zwłaszcza do konstruktywnej krytyki. Nie jestem ekspertem w dziedzinie dziennikarstwa internetowego, fakt iż w tej branży działam raptem dwa lata to jest nic. Dlatego jeżeli ktoś ma inny pogląd na to co piszę, to bardzo chętnie go poznam, a swoje poglądy (i zacytowany tekst) zmodyfikuję.