Joanna
K.
Trener biznesu i
rozwoju osobistego,
coach, konsultant
ds...
Temat: Historia jednej z nas
Poznałam kiedyś Kobietę przez duże K. Podarowała mi swoją historię całą, zapewne w nadziei, że coś z nią zrobię. Naprawię, zmienię, zresetuję. Nic takiego się nie stało i stać nie może, bowiem Kobieta tylko sama może wybrać dalszy kierunek swojej drogi. Jeżeli chcecie przeczytajcie i napiszcie - co widzicie, co czujecie, co zrobilibyście sami. Kobieta będzie czytać i myśleć. To już dla niej będzie bardzo dużo. Z góry dziękuję :)Kobieta - nazwijmy ją Marta (jak smutna dziewczyna w mało znanej piosence Turnaua) - jest w okolicach 40-ki, ma więcej niż jedno dziecko (wszystkie fajne) i męża. Nie pierwszego, a drugiego. Z dzieciństwa pamięta przemoc matki (bicie, psychiczne znęcanie, notoryczny krzyk) i nieobecność ojca, któremu łatwiej było nie widzieć, niż coś zrobić. Teraz Jej matka jest niedołężna, a ojciec opiekuje się nią w odległości kilku ulic, którego dzielą mieszkania matki i jego wieloletniej kochanki. Miejsca dla Marty nigdy w tym układzie nie było.
Marta czuje się samotna, odrzucona przez rodziców (była dzieckiem z "wpadki"), ale jest dzielna i samodzielna. Pracuje (więcej niż może), jest bardzo dobra w tym co robi, znajomi widzą silną, wesołą Kobietę, która każde zmartwienie i wielki problem zjada na raz. Tak więc, nawet jak prosi o pomoc, nikt nie wierzy, że jest jej potrzebna. A może i nie chce wierzyć, bo skoro takiej Marcie się nie udaje, to lepiej nie myśleć "co będzie ze mną"...
Marta już nie wie, czy kocha męża. Znaleźli się przypadkiem, on "starty kawaler" dobrze po 30-ce, ledwo wyprowadzony spod skrzydeł matki, ona samotna mama z dzieckiem, którego faktyczny ojciec (i jej były mąż) znać nie chce. Czyli kobieta z przeszłością, a mężczyzna bez przejść. Szybko się zakochali i pobrali. Kolejne dzieci były ich wielką radością, on miał dobrą pracę, ona się rozwijała w swojej. Cud-miód.
Było tak słodko, że Marta zbagatelizowała pierwsze sygnały nieszczęścia (a były w zasadzie od początku, cóż - biedna myślała, że miłość go uleczy...). Jej mąż - nazwijmy go Paweł, zwyczajnie - z niczego nie potrafił się cieszyć. Nawet chwilową radość obracał w lęk i obawę przed odpowiedzialnością, ryzykiem, życiem. Wybierał drogi na skróty, w pracy nie awansował, a nawet i niespecjalnie pracował. Po kilkunastu latach i ją stracił. Wówczas też przyjął pozycję "a nie mówiłem" i położył się na łóżku, wciąż chorując i umartwiając życiem, które go przerosło. I nadal tak leży, wstając tylko do najprostszych czynności, pod silnym naporem Marty. Tak, byli i są w tej historii psychologowie, psychiatrzy, terapeuci. I nic.
Jak jest teraz u Marty? Ano źle jest. Ledwo wyrabia już z zarobkami, pomimo dobrze płatnych zleceń ciężko jej utrzymać samej sporą rodzinkę. Paweł szuka pracy, ale jakoś mu to nie wychodzi - bywa w "złej formie". Ona czuje, że jej czas minął - zestarzała się, zbrzydła, trochę przytyła. Ciągnie sama to co jest, dba o dzieciaki i to, żeby nie zwariować. Różnie jej to wychodzi - ale jest coraz bardziej pewna, że jej życie już jest stracone, nigdy nie będzie prawdziwą kobietą, nie poczuje, że ktoś o nią walczy, że podniesie, jak upadnie, że zasypie kwiatami. A przecież jest, kurcze, jeszcze młoda! Prawda? Paweł bywa kochany (na pewno Martę kocha), ale i agresywny, wredny, zamknięty w sobie. Marta do niedawna jeszcze walczyła z nim i o niego. Mam wrażenie, że teraz nie bardzo ma siły, żeby zawalczyć o siebie samą.
Marta pyta mnie, co zrobić? Hm, nie wiem. Jak zostanie sama, to naprawdę sama, bo rodzinki niet. Jak zostanie z Pawłem, to gdzie pewność, że on się ruszy. A może jest trzecia, czwarta, piąta droga?
Historię opisałam z własnej, zupełnie nieobiektywnej perspektywy. Tym cenniejsze będą inne, z każdej strony widać coś innego.
Pozdrawiam wszystkich - Kobiety i ich Rycerzy (nawet tych bez białych koni),
Joanna