Temat: Miejsca, pamiątki, znaki... to, co zaginęło...
http://krakow.naszemiasto.pl/artykul/1015131,114-lat-t...
114 lat temu grozę w Krakowie siała... samica aligatora. Ważyła prawie 30 kg
2011-07-29, Aktualizacja: wczoraj 12:33
Naszemiasto.pl Mateusz Drożdż
Pojawił się niespodziewanie w okolicach Łęgu koło Mogiły w lecie 1897 roku. Miejscowym włościanom zaczęły wówczas tajemniczo znikać kaczki i gęsi, które bez przeszkód korzystały dotąd z uroków pływania w starym korycie Wisły. Czasem wieczorem rozlegał się przeraźliwy krzyk wystraszonego ptactwa, a ludzie zaczęli obawiać się wchodzenia do wody. Niektórzy widzieli niespotykany dotąd w okolicach ciemnozielony grzbiet i wielką paszczę.
Wkrótce pojawiła się pogłoska, że grasuje tam smok, który miał się wykluć ze starego jaja znalezionego w Smoczej Jamie. Przerażeni chłopi zaczęli szukać pomocy i obrony przed nieznanym im potworem u krakowskich myśliwych. W końcu wysłany na miejsce dozorca spółki łowieckiej zaobserwował dokładnie intruza i przekazał do Krakowa informację, że to krokodyl.
Na podkrakowskie safari wyruszyło czterech myśliwych. Byli to - doskonalący się w strzelectwie także w Bractwie Kurkowym - Wacław Anczyc, Jacek Heggenberger, Henryk Szarski i Bronisław Krause, choć niektóre źródła dodają jeszcze Jana Fiszera. Wyprawę rozpoczęli podobno od przestudiowania sposobów polowania na krokodyle opisanych w "Listach z Afryki" Henryka Sienkiewicza.
Pisarz pisał o zwierzętach z respektem:
"W państwie gadów królem jest krokodyl". Ostrzegał przed pozorami "Można czekać cały dzień, nim się dostrzeże jakiś ruch: leniwe poruszenie głowy, łap lub ogona. Jest w tym lenistwie coś złowrogiego, zwłaszcza że w razie przestrachu lub gdy potwór ujrzy zdobycz, zmienia się ono w ruchy tak błyskawicowe, że niepodobna oprzeć się zdumieniu. Kształty (...) jakby przynależne do jakiejś innej, przedpotopowej epoki, zdają się uosabiać plugawe i ślepe okrucieństwo.
Zresztą bezmyślność ich jest równie pozorną jak lenistwo, często bowiem urządzają one na inne zwierzęta zasadzki dowodzące, że w tych spłaszczonych czaszkach obok okrucieństwa mieszka chytrość i rozwaga". Z zapisków Sienkiewicza wynikało, że udanie polował na opisywane przez siebie gady ze sztucera, strzelając wojskowym pociskiem "zakończonym stalowym stożkiem", który przebijał grubą skórę krokodyla na wylot.
Pożerający ptactwo gad należał do jednej z licznych obwoźnych zwierzęcych menażerii, które odwiedzały Kraków i jego okolice. W czerwcu jedna z nich zawitała do Podgórza, a właściciel postanowił dać się wypluskać swojej atrakcji w Wiśle. Zwierzę poczuło swoją szansę na wolność i wyrwało się opiekunom, szczęściem nie uderzając żadnego z nich swoim ogonem - co mogłoby z łatwością złamać ludzką nogę. Odpłynęło w dół rzeki, a menażeria szybko odjechała. Jej właściciel w obawie przed odpowiedzialnością nie zgłosił władzom faktu ucieczki zwierza. "Tymczasem krokodyl kilka tygodni używał wolności we Wiśle i pojawiał się jako postrach gęsi i kaczek" - wspominał później jeden z myśliwych. Zwierz atakował z wody i w ciemności, czasem wyłaził na brzeg.
O samym przebiegu polowania, czasie trwania i sposobie namierzenia "smoka" niewiele wiadomo. Z notatki w "Czasie" i wydanych ponad 30 lat później wspomnień Wacława Anczyca wynika, że to on oddał śmiertelny strzał, który trafił w krokodylą czaszkę. Nie wiadomo jednak, czy ofiara była w wodzie czy na lądzie. Ustrzeloną zdobycz załadowano na wóz konny i przewieziono do Krakowa. Okazało się, że nie dla wszystkich miejscowych zwierzę było sensacją. Po drodze woźnica pokazał zdobycz jednemu Żydowi. Ten rzucił okiem i machnął lekceważąco ręką: "No co? To jest krokodyl". Zainteresowała go natomiast możliwość kupna skóry.
Potem zaczęły się problemy natury biurokratycznej. Na miejskiej rogatce akcyzowej, gdzie przybywający z produktami żywnościowymi płacili specjalne myto, Anczyc uprzejmie poinformował strażnika, że wiozą do miasta krokodyla, który jest wolny od opłaty podatku konsumpcyjnego. Mundurowy nasrożył się i odparł: "Proszę sobie ze mnie nie kpić, ja jestem urzędnik miejski!". Jednak po okazaniu "towaru" i przestudiowaniu taryfy opłat okazało się, że pozycji "krokodyle" faktycznie tam nie było i myśliwi bez opłaty mogli wjechać do miasta. Choć są i takie źródła, które stwierdzają, że krakowskim targiem zgodzono się, że zdobycz będzie potraktowana i opłacona jako "prosię".
Już w Krakowie trofeum zostało zbadane przez uniwersyteckiego profesora i okazało się, że jest to samica aligatora, która miała około 40 lat, 29,5 kg wagi, prawie 2 metry długości, a jej paszcza skrywała 80 ostrych zębów. Ciekawi sensacji krakowianie mogli ją obejrzeć, już wypchaną, w sklepie kolonialnym Szarskiego w Szarej Kamienicy na rogu Rynku Głównego i ul. Siennej lub - jak mówią inne źródła - w sklepie papierniczym Fiszerów na linii A-B. Źródła są natomiast zgodne, że truchło pełniło funkcję marketingową - z zewnątrz widać było tylko kawałek grzbietu, a cały okaz dopiero z wnętrza sklepu, gdzie subiekci dbali o to, by wchodzący nie wychodzili z pustymi rękami.
Po dwóch tygodniach aligator zniknął ze sklepu po interwencji władz, które stwierdziły autorytatywnie, że krokodyl nie jest zwierzyną łowną w Galicji i dlatego nie jest własnością myśliwego, lecz powinien być oddany instytucjom państwowym. Wówczas Anczyc podarował wypchanego zwierza Uniwersytetowi Jagiellońskiemu.
Informacje o niecodziennym polowaniu nagłośniła prasa. Nie tylko krakowski "Czas", ale także gazety lwowskie i wiedeńskie. W piśmie "Łowca" przeczytał o nim również Henryk Sienkiewicz, który po latach szczegółowo przepytał Wacława Anczyca, jak to się poluje na krokodyle nad górną Wisłą. Wypchany zwierz do dziś przebywa w Muzeum Zoologicznym UJ przy ul. Ingardena 6.
Dziękuję za pomoc Jadwidze Lorenc-Brudeckiej z Muzeum Zoologicznego UJ