Temat: Henryk Sienkiewicz - zwykły, niezwykły człowiek
Przy okazji wspomnień rodzinnych Jadwigi Komorowskiej powraca postać wnuczki Henryka Sienkiewicza - a w tle jego postać.
To dla mnie ojciec Bronka rwał te czereśnie
rozmawiali Maciej Sandecki i Marek Wąs
2010-06-25, ostatnia aktualizacja 2010-06-25 13:58
Więcej... wyborcza.pl/1,87648,8063830,To_dla_mnie_ojciec_...
Wolę pamiętać taką piękną scenę z procesu syna. Nagle do sędziego Kryże podeszła Medzia, to znaczy Maria Korniłowiczówna, i mówi na głos: "Panie sędzio, gdyby mój dziadek żył, byłby z Bronka bardzo dumny". A jej dziadkiem był Henryk Sienkiewicz - opowiada Jadwiga Komorowska, matka kandydata na prezydenta
Maciej Sandecki, Marek Wąs: Pani jest hrabiną.
Jadwiga Komorowska: Jaką hrabiną, dajcie spokój. Nie jestem z żadnej arystokracji, z domu Szalkowska. Rodzina Zygmunta, mojego męża, owszem, ma korzenie sięgające średniowiecza. Ale oni nigdy nie zadzierali nosa. Moja teściowa krowy doiła.
Gdzie? Kiedy?
- Po wojnie jako repatrianci z Wilna dostali małe gospodarstwo pod Łodzią. Byłam już narzeczoną Zygmunta i zawiózł mnie tam, by przedstawić rodzicom. Zaproponowałam przyszłej teściowej, że jej pomogę, bo nauczyłam się wcześniej doić kozę. Okazało się, że z krową jest dużo trudniej. A mama Zygmunta radziła sobie doskonale. Strasznie harowali na tym gospodarstwie, ale i tak nie sposób było z niego wyżyć. Musieli wszystko zostawić i wynieśli się na Dolny Śląsk. W 1952 r. w ich domu w Obornikach Śląskich urodziłam Bronka.
A pani też z Wilna?
- Tylko mój ojciec. Mama jest z Pomorza, z okolic Pelplina. Tata był zawodowym oficerem, rzucali go od jednostki do jednostki po całym kraju. Zobaczył mamę w okienku na poczcie, gdzie pracowała, i chciał gdzieś zaprosić. Mama była tak pobożna, że zgodziła się spotkać z nim tylko przed kościołem po nabożeństwie. A potem już razem wędrowali po Polsce. Grudziądz, tam się urodziłam w 1921 r., potem Tarnopol, cudowny, wielokulturowy świat dzieciństwa, Poznań, tam zdałam maturę w 1939 r. Ale jeszcze przed wybuchem wojny przeprowadziliśmy się do Wilna, we wrześniu ojciec walczył nad Bzurą, trafił do oflagu. W Wilnie poznałam Zygmunta.
Czyli to jeszcze przedwojenna miłość?
- Nie, nie. On przyjaźnił się z moim młodszym bratem Zbyszkiem. Mieli swoje konspiracyjne sprawy. Wszyscy byliśmy w AK. Ja byłam łączniczką w mieście, a chłopcy poszli walczyć do lasu. Przeżyli wojnę i sowiecką niewolę. Trafili do polskiej armii. Zygmunt doszedł pod Drezno, a mój brat na Pomorze. Potem tzw. repatriacja. Koszmarna podróż, ale mama dopilnowała, żeby do wagonu załadować moje pianino. O, ten Wilhelm Menzel, który tu stoi w moim pokoiku, ma ponad sto lat. Pojechaliśmy do Poznania, bo tam najdłużej mieszkaliśmy przed wojną. Dostaliśmy pokój z możliwością korzystania z kuchni. Pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi - i to był Zygmunt.
Jak was znalazł?
- Po wojnie ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem, bo nie dość, że partyzant i AK-owiec, to jeszcze to pochodzenie społeczne! Przyjął nazwisko Gorski, to panieńskie mamy. Jego rodzice, jak już mówiłam, zamieszkali pod Łodzią, a on zaczął studiować ekonomię w Poznaniu na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, gdzie i ja studiowałam socjologię. Odtąd byliśmy już nierozłączni. Zygmunt był urodzonym społecznikiem. Zaraz zorganizował Akademicki Klub Włóczęgów, gromadząc studentów z różnych kierunków. Latem jeździliśmy po Pomorzu i Mazurach. Zimą w domach dyskutowaliśmy o polityce. Któregoś wieczora mój przyszły mąż zaczął nam deklamować swoje wiersze i wtedy się w nim zakochałam. A Klub Włóczęgów został rozwiązany na samym początku okresu stalinowskiego.
Wiersze? Miłosne? Pamięta pani jakiś?
- Miłosnych nie będę deklamowała, poza tym on przeważnie pisał wiersze o partyzanckiej Szóstej Brygadzie albo o ówczesnej polityce. Jeden zaczynał się tak:
Polityka, ech, polityka, bracie
Krzyk wiecowy w czerwonym krawacie...
W sierpniu '46 w Zielonej Górze na ławeczce przed domem studenckim wyznał mi miłość i poprosił o rękę. Ucieszyłam się, bo już od dawna się w nim kochałam. Wynajęliśmy pokoik w Poznaniu, żyliśmy ze stypendiów i z pomocy rodziców.
Bronisław chyba nie był waszym pierwszym dzieckiem?
- Pierwsza była Marysia. Urodziłam ją w szpitalu w strasznych warunkach. Brud, pijany personel. Dlatego, gdy na czwartym roku studiów oczekiwałam drugiego dziecka i rodzice Zygmunta zaproponowali, żebyśmy przenieśli się do nich do Obornik, zgodziłam się od razu. Oboje dojeżdżaliśmy do pracy we Wrocławiu, a do Poznania jeździłam na seminaria i egzaminy.
Bronisław urodził się w domu?
- Tak, na pięterku w małym pokoiku, 4 czerwca rano. Położna powiedziała, że jeszcze nie czas, i poszła. Ale czas już był i dziecko przyszło na świat samodzielnie. Pamiętam, jak po porodzie za oknem śpiewał derkacz.
A te czereśnie z wyborczego spotu to prawda?
- Prawda, Zygmunt narwał mi czereśni w ogrodzie. Pięknie wyglądały na białej pościeli. To drzewo jeszcze tam stoi.
Jakim syn był dzieckiem? Zacznijmy od wad.
- Panowie, ja różne rzeczy w życiu robiłam. Pisałam książki, byłam ambasadorową, wykładałam za oceanem, ale macierzyństwo to moja najważniejsza rola i Panu Bogu za nią dziękuję. Więc co ja mogę złego o swoim dziecku powiedzieć? Chyba że za dużo bierze sobie na głowę. Życie nas nie rozpieszczało. Nie przypominam sobie nawet, żeby było nas stać na kupno dzieciom jakichś zabawek. Lalki robiłam dzieciom z gałganków.
Mąż pracował we Wrocławiu w Centrali Rybnej jako ekonomista. Ja jako świetliczanka w Domu Matki i Dziecka. Wyrzucili mnie stamtąd po kontroli "Trybuny Ludu", gdy okazało się, że prowadzony przeze mnie chór nie potrafi zaśpiewać "Międzynarodówki". Zahaczyłam się w teatrze kukiełkowym, potem w biurze biletów kolejowych.
To były czasy stalinowskie, co rusz jacyś znajomi znikali w więzieniach. Wróciliśmy do Poznania, bo rodzice do tego jednego pokoju dostali jeszcze małą służbówkę. Dzieci spały na zsuniętych na noc fotelach. Mąż uznał, że trzeba spróbować szansy w Warszawie, w 1957 r. przenieśliśmy się do Józefowa pod Otwockiem. Tam było jeszcze gorzej. Pokój w baraku, 9 m kw. Przerobiony z kuchni, więc stał tam nieczynny piec i ledwo mieściły się dwa łóżka. Było tak zimno, że dzieci spały w futerkach. W jednym spał mąż z Bronkiem, a w drugim ja z Marysią i kilkumiesięczną Halinką. Jeden sąsiad to był milicjant alkoholik. Jak się upił, kładł się na tory, trzeba go było ratować. Za ścianą pani Olesia, prostytutka. Libacje prawie co noc. Mąż pracował w banku w Warszawie. Gdy wracał z pracy, ja wychodziłam na swoje zajęcia do Domów Dziecka w Michalinie albo w Świdrze. W 1959 r. otrzymaliśmy w końcu mieszkanie.
W Pruszkowie.
- Dwa pokoje, to był raj. Mój tata przyjechał z butelką winą. Nagle słyszymy z kuchni jakieś stukanie. A to Bronuś stoi i młotkiem próbuje rozbić butelkę. "Bo ja nie chcę, żeby u nas w domu było tak jak u pani Olesi" - powiedział. No, ale w Pruszkowie zaczęło się wreszcie normalne życie. Można było dzieciom kupić hulajnogę, potem rower. Duży pokój poprzedzielaliśmy słomianymi matami i każde miało własny kącik. Poszły do szkoły.
Bronek prymusem nie był, bo bardzo wcześnie miał swoje zainteresowania. Przede wszystkim historię. Po nocach czytał przy latarce. Za piłką też biegał.
Dzwoni telefon Jadwigi Komorowskiej. Jest środa, 16 czerwca, dwie godziny po wyroku sądu w sporze Komorowski - Kaczyński o prywatyzację służby zdrowia.
- Bronuś! Gratuluję! Już słyszałam, że wygrałeś proces. Właśnie o tobie opowiadam panom dziennikarzom.
Słyszymy głos marszałka: - Mamuś, tylko żeby nie było za słodko.
- Nie jest za słodko. Mówię prawdę i tylko prawdę, jak zawsze. No to pa, kochanie.
Często dzwoni?
- Prawie codziennie. A ja wysyłam do niego SMS-y po każdym jego wystąpieniu. Podtrzymują go na duchu.
Wróćmy do Pruszkowa.
- Moje dzieci zadawały w szkole pytania, które nie wszystkim nauczycielom się podobały. U nas w domu zawsze mówiło się otwarcie o wojnie, o 17 września, o Katyniu. Niektórzy znajomi nie rozmawiali o takich sprawach przy dzieciach, żeby je chronić. My uznaliśmy, że lepiej mówić, niech mają do nas zaufanie i znają prawdę.
Jak to się stało, że pani zaczęła robić karierę naukową, a mąż z ekonomisty został profesorem afrykanistyki?
- Znajomy z Poznania Andrzej Zajączkowski poznał nas z profesorem Józefem Chałasińskim, który na Uniwersytecie Warszawskim prowadził seminaria z socjologii i antropologii kultury. Wkrótce dostałam stypendium doktoranckie. Mąż już był po doktoracie z socjologii. Zajmował się badaniami porównawczymi szkolnictwa w zachodniej Afryce, a ja obroniłam doktorat o wpływie telewizji na dzieci i młodzież. Na tamte czasy to była pionierska praca. Zaczęłam pracować w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.
W 1966 r. przenieśliśmy się do Warszawy. W końcu trzy pokoje na Magistrackiej. Niewysoki blok w parku, bardzo lubiłam to miejsce. Dostałam skromne stypendium i na pół roku pojechałam do Paryża, a mąż zajmował się dziećmi i domem.
Więcej... wyborcza.pl/1,87648,8063830,To_dla_mnie_ojciec_...
Znała pani francuski?
- Oczywiście, jeszcze ze szkoły, przed wojną, ale mówię ze słowiańskim akcentem.
A więc Paryż...
- Po Peerelu to był cywilizacyjny szok. Docenili tam moją pracę doktorską, bo we Francji wpływu telewizji na dzieci wtedy jeszcze nie badano. Krysia Unrug, córka admirała Józefa Unruga, który w 1939 r. bronił naszego Wybrzeża, mieszkała w Paryżu, pięknie ją przetłumaczyła i wydano moją książkę we Francji. Nie miałam z tego ani grosza. Żeby przywieźć coś do domu, wieczorami pracowałam jako opiekunka do dzieci.
W tym czasie syn zaczął się uczyć w Liceum im. Norwida. W marcu '68 jako licealista brał udział w studenckich wiecach.
- Bałam się o niego jak każda matka. Ale to logicznie wynikało z wychowania, z tradycji obu naszych rodzin. Jego przystąpienie do opozycji przyszło jakoś naturalnie. Zresztą oni z mężem zawsze mieli swoje tajemnice, nie dopuszczali mnie do wszystkiego, żebym się nie denerwowała. Potem, jak zaczęły się zatrzymania i rewizje, przeżywałam to okropnie. Ale nigdy nie kwestionowałam tego, co on robi. Przecież z mężem też byliśmy w czasie wojny w AK.
Pamięta pani pierwsze zatrzymanie syna?
- To rok 1971. Esbecy rozbili spotkanie ich grupy harcerskiej "Gromada Włóczęgów". Zadzwonił do nas Antoni Macierewicz. Mąż odebrał, słyszę, jak mówi: "Tak, wiem, że miał tam iść. Hm, no dobrze, dobrze, że zaczęliście wreszcie coś robić". A potem do mnie: "Bronka z całą grupą zatrzymali ubowcy, ale nie martw się, puszczą ich najdalej za kilka dni". Zaczęłam się modlić. A potem Bronek działał w ROPCiO. Jestem pełna podziwu dla Ani, mojej synowej. Niezwykle dzielna kobieta. Wpadali do nich na przeszukania, a jak zaczynali grzebać w dziecięcych becikach, wręczała im przygotowane wcześniej maseczki i kazała zakładać, żeby nie przenieśli na dzieci jakiejś infekcji. Dla Bronka też zawsze miała przygotowany tobołek, jakby go mieli brać do aresztu. Sama też brała udział w protestach i manifestacjach, będąc nieraz w stanie błogosławionym.
Dostałam raz zaproszenie na wykłady na Uniwersytet w Kanadzie. Dyrektor Instytutu powiedział mi: "Nie pojedzie pani, dopóki będzie się bawić w politykę". Donieśli mu, że podpisałam dwa listy, jeden w obronie robotników Radomia, a wcześniej w sprawie zmian w konstytucji. Ale wiosną 1980 r. puścili już męża do Algierii na półtoraroczną pracę na Uniwersytecie w Oranie.
Pojechaliście razem?
- Tak, "maluchem" przez Francję i Hiszpanię. W przeddzień wyjazdu odwieźliśmy jeszcze syna do więzienia. Miał wyrok za organizowanie pół roku wcześniej, 11 listopada, demonstracji przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Nie przyjęli go, bo brakowało miejsc. Zaczął pobyt w więzieniu następnego dnia.
Pamięta pani sędziego, który go skazał?
- Andrzej Kryże. Ale wolę pamiętać piękną scenę z tego procesu. Nagle do sędziego podeszła Medzia, to znaczy Maria Korniłowiczówna, i mówi na głos: "Panie sędzio, gdyby mój dziadek żył, byłby z Bronka bardzo dumny". A jej dziadkiem był Henryk Sienkiewicz.
Karnawał "Solidarności" przeżyliście za granicą?
- Ja na chwilę przyjechałam jeszcze do Polski, akurat w sierpniu. Od razu wyruszyłam do Gdańska, pod stocznię. Widziałam, jak Wałęsa stoi na bramie i mówi do ludzi: "Znacie mnie, nasze związki będą niezależne". Budził w ludziach ducha. Boże, co za cudowna atmosfera wtedy była! A mąż żałował, że siedzi w Oranie. Z polskimi pracownikami kontraktowymi tamtejszej stoczni założył w Algierii sekcję "Solidarności".
Stan wojenny...
- Okropny niepokój. Żadnych telefonów, żadnych listów, tylko zagraniczne stacje radiowe. Dostaliśmy wiadomość z Czerwonego Krzyża, że aresztowali Bronka i Anię. Potem, przez Londyn, przyszła informacja, że internowali tylko Bronka. To już było coś, bo wnuki były z matką.
Kiedy wróciliście?
- W 1982 r. Ciemne lata się zaczęły, ale nasza rodzina nie traciła ducha. Doczekaliśmy do 4 czerwca 1989. Urodziny Bronka i taka radość, że wygraliśmy wybory. Boże, nigdy sobie nie wyobrażałam, że dożyję takich pięknych czasów.
A wyobrażała sobie pani, że syn może będzie prezydentem?
- Ależ nigdy. Jakie życie jest niezwykłe... Gdyby Zygmunt żył...
Zmarł w 1992 r.
- Tak. Już w wolnej Polsce został ambasadorem w Rumunii. To była zresztą katorżnicza praca dla nas obojga - organizowanie od podstaw ambasady wolnego wreszcie kraju. Bo do tej pory nasza ambasada w Bukareszcie była przybudówką radzieckiej. Na 1 maja robili bigos i zapraszali na ognisko. Zygmunt zaczął nawiązywać normalne kontakty dyplomatyczne. A ja, ambasadorowa, nieraz godzinami stałam nad garnkami, żeby przygotować przyjęcie, a potem przebierałam się w wieczorową sukienkę i szłam konwersować po francusku z gośćmi. Po niecałych dwóch latach pracy w Bukareszcie mąż bardzo ciężko zachorował i zmarł. Pochowany jest na Powązkach, w rodzinnym grobie.
A pani przeniosła się do Gdańska.
- W Warszawie mieszkałam rok. Sprzedałam mieszkanie i przyjechałam do Gdańska, gdzie mieszkam z najmłodszą córką Halą i jej rodziną. Ale często jeżdżę do Warszawy i widuję tamtejsze dzieci, wnuki i prawnuki. Mam piątkę wnuków u Bronka, trójkę u Marysi, dwójkę u Hali. Ze strony Marysi jest już dwoje prawnucząt, a ze strony Bronka jeden prawnuk Staś, teraz oczko w głowie mojego syna.
Co pani robi w Gdańsku?
- Jak przyjechałam, zgłosiłam się do chóru przy parafii. Pisałam felietony do parafialnej gazetki. Dawałam nieodpłatne lekcje francuskiego i łaciny. Jestem szczęśliwa. No i mam wreszcie dużo wolnego czasu.
Jak znosi pani kampanię?
- Źle. Chciałabym pomóc synowi, wystąpiłam nawet w jednym spocie - tam gdzie całą rodziną jemy zupę przy stole. Ale ja się za bardzo denerwuję. Wiem, co to jest za chłopak. Odkąd dorósł, walczył o wolność dla Polski. Piękną rodzinę stworzyli z Anulką. A niektórzy ludzie teraz o nim takie kłamliwe i niesprawiedliwe rzeczy wygadują. Bronek mnie uspokaja, że takie ich prawo, że po to mamy demokrację, żeby była wolność słowa. Ale mam żal.
Poniedziałek, po wyborczej niedzieli, w której Bronisław Komorowski zdobył w pierwszej turze wyborów prezydenckich 41,5 proc. głosów, a Jarosław Kaczyński 36,5 proc.
- Przeżywałam to przed telewizorem z Halą, jej mężem Markiem i moją najmłodszą wnuczką Jadzią, ma 20 lat. Przyszedł jej brat Marcin z Agnieszką, mieszkają niedaleko. I przyszli Jurkowie, brat mojego zięcia, z Ewą. Emocje były ogromne, prawie do rana. Uważam, że to bardzo dobry wynik. Tyle milionów Polaków okazało mu zaufanie. No i przecież zwyciężył.
Kaczyński ma świetny wynik, nie wiadomo, co będzie w drugiej turze. Liczyła pani, że syn wygra w pierwszej?
- Nie, była bardzo słaba nadzieja... Ale pewnie, że marzyłam. Bronek zawsze był twardy i nie narzekał, ale kampania to ciężka praca. Wypełnia obowiązki prezydenta, jest marszałkiem, jeszcze jeździ po całym kraju. A konkurenci wypoczęci, tylko krytykują i obiecują gruszki na wierzbie. Publiczna telewizja, PiS-owska prasa, Radio Maryja ich wspomagają.
W piątek była pani na jego ostatnim wiecu w Sopocie.
- Ale akurat kiedy mówiłam, telewizja przerwała transmisję. W tym samym czasie Jarosław Kaczyński mówił rzeczy oburzające. W Olsztynie powiedział, że jest za narodową zgodą, bo konflikty prowadzą do strasznych rzeczy, jak katastrofa w Smoleńsku. Czyli znowu obarczył kogoś odpowiedzialnością za tę tragedię. Co za perfidia!
Niektórzy twierdzą, że jeśli chodzi o program, pani syn niewiele się różni od Kaczyńskiego.
- No, nie! Jestem socjologiem, więc się trochę pomądrzę. Bronek jest tzw. autorytetem właściwym. W skrócie oznacza to, że nie stosuje zabiegów ani przymusu, żeby skupić wokół siebie ludzi. Nie sztuka ciągnąć za sobą ludzi za pomocą różnych sposobów, tylko sprawić, żeby sami szli tą drogą. On szanuje ludzi. Nigdy by nie pomyślał, że "ciemny lud to kupi''. Zna wagę kompromisu i potrafi go osiągnąć. Nie chowa się za maskami, jest sobą. I z natury jest pogodnym człowiekiem.
Zna pani rodzinę państwa Kaczyńskich?
- Nie. Dlaczego?
Bo podobno ktoś z Komorowskich ratował w Powstaniu Warszawskim Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława.
- A, ta historia... To Hela Wołowicz, ciocia Bronka. W Powstaniu była sanitariuszką. Pan Rajmund był ranny, chyba w rękę. Pobiegła do niego pod kulami, opatrzyła, zaprowadziła do szpitala. Potem go jeszcze odwiedzała w tym szpitalu.
Byli parą?
- Nie, po prostu się nim opiekowała. Ci powstańcy to byli dzielni ludzie. Ale nie chciałabym, żeby syn pana Rajmunda został prezydentem.
Więcej...
http://wyborcza.pl/1,87648,8063830,To_dla_mnie_ojciec_...