Temat: Echa Grunwaldzkie...
http://wyborcza.pl/1,76842,3268347.html
Polityka historyczna. Wielki strach
Adam Leszczyński
2006-04-07, ostatnia aktualizacja 2006-04-07 00
Więcej...
http://wyborcza.pl/1,76842,3268347.html#ixzz0tOMcp8eE
Za wzniosłymi słowami o wskrzeszeniu patriotyzmu i przywróceniu narodowej dumy rzecznicy ?polityki historycznej? przemycają wizję narodowej wspólnoty zagrożonej przez wewnętrzny rozkład i drapieżnych sąsiadów
Wrocławska parada niepodległości 11 listopada
Fot. Łukasz Giza / AG
Wrocławska parada niepodległości 11 listopada
RAPORTY
* Czy patriotyzm jest jak rasizm?
"Polityce historycznej" warto się przyjrzeć bliżej, bo jej zwolennicy nie tylko są dziś liczni, ale też sprawują władzę. Uchwała Rady Politycznej Prawa i Sprawiedliwości z września 2004 r. - podpisana przez Jarosława Kaczyńskiego - uczyniła z niej oficjalny program kulturalny partii rządzącej. Rzecznikiem "polityki historycznej" jest również Kazimierz Michał Ujazdowski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, a pisał o niej także w "Gazecie" (8 lutego) z entuzjazmem współpracownik Kaczyńskiego Paweł Kowal, poseł PiS i szef sejmowej komisji kultury.
"Polityka historyczna" jest jednak dziełem intelektualistów, a nie polityków. Główni autorzy "polityki historycznej" wprawdzie różnią się poglądami, ale występują często razem i łączy ich przywiązanie do tego projektu.
Są wśród nich akademiccy filozofowie i historycy idei - tacy jak Dariusz Gawin i Marek A. Cichocki. Inny z jej czołowych twórców, Tomasz Merta, po zwycięstwie PiS został wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego odpowiedzialnym za opiekę nad muzeami, zabytkami i edukacją kulturalną z "ochroną amatorskiego ruchu artystycznego, kultury ludowej i rękodzieła artystycznego" włącznie.
Z poparciem dla "polityki historycznej" występowali także liczni publicyści - m.in Piotr Semka ("Rzeczpospolita", 25-26 marca), a redagowany przez Grzegorza Górnego tygodnik "Ozon" uczynił z niej temat jednego z numerów. Co jest pociągającego w "polityce historycznej" dla tak wielu ludzi prawicy?
Chrześcijaństwo niepatriotyczne
Po pierwsze, kusi ich wykorzystanie historii jako narzędzia polityki zarówno zagranicznej, jak i wewnętrznej.
W eseju "Pamięć i nadzieja" zamieszczonym w programowym zbiorze "Pamięć i odpowiedzialność" Merta pisze: "Historia traktowana była w III RP już to jako zbędny balast, już to jako coś potencjalnie niebezpiecznego, co może rozsadzić fundamenty budowanego właśnie demokratycznego porządku". Jeżeli już pojawiała się debata o przyszłości - przekonują rzecznicy "polityki historycznej" - to zawsze dominowali w niej zwolennicy czegoś, co nazywają "historią krytyczną" (Merta) albo "patriotyzmem krytycznym" (Gawin) i co uważają za głęboko szkodliwe.
Zarzut wobec reprezentantów "patriotyzmu krytycznego" jest następujący: eksponując to, co w polskiej historii było złe - polskie zbiorowe winy wobec sąsiadów czy przypadki kolaboracji w czasie wojny - niszczycie pamięć historyczną, a tym samym wspólnotę.
Cichocki: "Polacy są na początku XXI wieku wspólnotą, którą - mówiąc trochę górnolotnie - pozbawiono korzeni, wyjęto jej serce i zresetowano pamięć samej sobie. Z punktu widzenia klasycznej definicji wspólnoty politycznej stanowi więc ona dość osobliwe monstrum". Skutki? Żeby je zobaczyć, wystarczy włączyć telewizor. Nie naprawimy licznych bolączek III RP - zaczynając od bezideowej i skorumpowanej polityki - bez rehabilitacji narodowej wspólnoty. Do tego zaś potrzebna jest polityka państwa wobec historii - wywodzą Merta, Gawin i Cichocki.
Frontalnie atakowanym przeciwnikiem ideowym nie jest jednak ani należący już do innej epoki Brzozowski, ani aideologiczni współcześni "liberałowie" (nie wiadomo, kim oni są - rzecznicy "polityki historycznej" często mają kłopot ze wskazaniem choćby jednej osoby reprezentującej poglądy, z którymi próbują walczyć). Prawdziwym przeciwnikiem jest Jan Józef Lipski, a ściślej - jego polityczna koncepcja pojednania z sąsiadami oparta na chrześcijańskim przebaczeniu i wzajemnym wyznaniu win. Przykładem fundamentalnego niezrozumienia istoty polityki jest dla Gawina ("O pożytkach i szkodliwości historycznego rewizjonizmu" w programowym zbiorze "Pamięć i odpowiedzialność") sławny esej Lipskiego z 1982 r. "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy", w którym pisał o konieczności zaakceptowania i przyznania się do polskich zbiorowych win wobec sąsiadów - m.in. Niemców i Ukraińców - oraz uznawał to za fundament prawdziwego pojednania.
Według Gawina zasadniczy błąd Lipskiego polegał na pomieszaniu cnót wywodzących się z dwóch różnych porządków: religijnej caritas, miłości bliźniego, z wywodzącym się z porządku politycznego patriotyzmem. Istnieje bowiem - pisze Gawin - „nieusuwalne w istocie napięcie” między „ewangelicznym nakazem miłowania wrogów” a „zobowiązaniem do choćby minimalnej lojalności przede wszystkim w stosunku do własnej wspólnoty, własnej zbiorowości, lojalności, jaką narzucać musi - jeśli chce przetrwać - każde ciało polityczne”.
Gawin nie zarzuca Lipskiemu niepatriotycznej postawy. Pisze, że jego "brak zrozumienia dla Swoich i nadmiar zrozumienia dla Innych nie wynika ze złej woli". Subiektywnie nie był winien, ale obiektywnie jednak tak - bo destrukcyjny wpływ filozofii Lipskiego na polską "politykę historyczną", a więc i świadomość zbiorową, nie ulega z punktu widzenia Gawina wątpliwości.
Filozofia Lipskiego przyczyniła się do jednostronnego moralnego rozbrojenia Polaków, którzy stali się bezbronni wobec egoistycznej "polityki historycznej" prowadzonej przez sąsiadów. Kiedy my przyznajemy się do przestępstw popełnionych przez Polaków podczas wysiedlania Niemców w 1945 r., w tym samym czasie Niemcy mówią o "wypędzonych" i pracowicie zacierają pamięć o swoich wojennych zbrodniach, zrównując cierpienie niemieckich cywilów po wojnie z cierpieniami okupowanych Polaków (to przykład, który w pismach zwolenników "polityki historycznej" powraca niejednokrotnie). "Radykalny krytycyzm [wobec polskiej historii] stał się intelektualnym nałogiem, mentalną dyspozycją wyprzedzającą wszelkie myślenie" - pisze Gawin.
Zarzuty o zgubną politycznie cnotę miłości bliźniego padają także wobec głośnego artykułu Jana Błońskiego "Biedni Polacy patrzą na getto" z 1987 r., który wywołał wieloletnią debatę o postawach Polaków wobec żydowskiej Zagłady. Błoński pisał w nim: "Domagamy się nieraz od Żydów ostrożnej, sprawiedliwej oceny własnych dziejów. Powinniśmy jednak najpierw wyznać naszą winę i prosić o przebaczenie. I w gruncie rzeczy oni tylko na to czekają - jeżeli czekają".
Tutaj, według Gawina, Błoński popełnia błąd - bo zakłada, że odpowiedzią na polskie zbiorowe przyznanie się do winy będzie sprawiedliwa ocena roli Polaków wobec Holocaustu.
Projektanci "polityki historycznej" zarzucają Lipskiemu i Błońskiemu (oraz ich niewymienianym z nazwiska epigonom) naiwną próbę chrześcijańskiego "przeanielenia" polityki. Z ich punktu widzenia to coś więcej niż naiwność - to polityczny błąd, za który płacimy jako wspólnota. "Patriotyzm krytyczny" niebezpiecznie zbliża się do przyjęcia obcej interpretacji dziejów, w domyśle - szkodliwej dla polskiej wspólnoty.
Jak na to powinno odpowiedzieć państwo? Dbając o "właściwe proporcje" w prezentacji narodowej historii - podpowiada Merta w "Pamięci i odpowiedzialności". Wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego pisze: "Konstytutywny dla tradycji wybór [...] oceniany jest nie ze zgodności z zasadami warsztatu historyka, ale ze zdolności do organizowania wspólnoty. W tym sensie doświadczenia pozytywne okazują się ważniejsze od negatywnych i haniebnych, a bohaterowie od zdrajców i tchórzy".
Według Merty historia krytyczna wobec narodowej przeszłości "jest uprawniona" o tyle, o ile służy do "zrównoważonego obrazu przeszłości, w którym we właściwy sposób zostaną wyważone proporcje pomiędzy tym, co szlachetne, i tym, co haniebne".
Te słowa to sformułowany wprost postulat uprawiania historii ideologicznej. Merta nie pisze wprawdzie, kto według niego ma wyznaczać obowiązującą "zrównoważoną" interpretację przeszłości (Instytut Pamięci Narodowej? Narodowy Instytut Wychowania? Minister kultury i dziedzictwa narodowego?). Podstawowa teza jest jednak jasna - w dziele historyka mniej liczą się akademickie reguły rzemiosła, a więcej przydatność dzieła w budowaniu wspólnoty.
Jaka to jednak ma być wspólnota?
Ideolog wiecznej walki
Korzeni "polityki historycznej" nie sposób zrozumieć bez lektury Carla Schmitta, myśliciela ważnego dla jej głównych ideologów. Cichocki przetłumaczył najważniejsze teksty Schmitta i opatrzył je entuzjastycznym wstępem. Gawin przypomina jego koncepcję "polityczności" w swojej krytyce "krytycznego patriotyzmu" Lipskiego.
Schmitt w połowie lat 30. był czołowym prawnikiem reżimu hitlerowskiego (opublikował wówczas także antysemicki tekst) i chociaż szybko został przez nazistów odsunięty, nie mógł kontynuować kariery akademickiej po wojnie. W latach 60. Schmitt dawał także wyraz swojej fascynacji Mao, Fidelem Castro i Che Guevarą (interesujące, że omawiając biografię filozofa, Cichocki o tym nie wspomina). Był myślicielem oryginalnym i wpływowym, a dziś należy do panteonu klasyków autorytarnej i konserwatywnej teorii polityki. Chętnie czytają go amerykańscy konserwatyści, ale interesował także niektórych lewicowych intelektualistów, którym odpowiadała jego radykalna krytyka liberalizmu. Również nasza "polityka historyczna" bardzo wiele mu zawdzięcza.
Cichocki streszcza podstawową koncepcję Schmitta - ideę "polityczności" - następująco: "Ludzie [...] zawsze postrzegali innych jako przyjaciół lub wrogów, i to podstawowe, egzystencjalne rozróżnienie pozostanie w świecie na zawsze. W każdym razie świat, w którym nie byłoby żadnych przyjaciół i wrogów, żadnych zasadniczych różnic i sprzeczności, nie byłby już naszym, ludzkim, historycznym światem, który dobrze znamy. Polityczność zakłada więc nieustanny spór".
Schmitt zarzuca liberałom dwa zasadnicze błędy w rozumieniu polityki. Po pierwsze, próbują zbudować wspólnotę, w której podstawowe rozróżnienie na przyjaciela i wroga będzie zatarte. To niebezpieczna utopia, bo - jak pisze - podział jest nieusuwalny: "W sensie egzystencjalnym wróg jest tym innym, obcym, i to w zupełności wystarcza, żeby określić jego istotę".
Moralność i ideologia jest wtórna wobec podziału na przyjaciół i wrogów, który leży u podłoża polityki. Schmitt: "Naród istniejący politycznie w żadnym wypadku nie jest w stanie proklamacjami ani innymi zaklęciami zmienić własnego losu i uwolnić się od różnicy między przyjacielem i wrogiem. Nawet jeżeli niektórzy członkowie takiego narodu oświadczą, że nie mają żadnych wrogów, to zależnie od sytuacji mogą faktycznie znaleźć się po stronie wroga i mimowolnie pomagać mu. Tego typu oświadczenia nie prowadzą bowiem do zniesienia różnicy między przyjacielem i wrogiem. [...] Największe zamieszanie pojawia się wówczas, gdy pojęcia takie jak prawo lub pokój wykorzystywane są w celach politycznych, a więc w sposób, który wyklucza myślenie w jasnych kategoriach polityczności. W takim przypadku chodzi jedynie o uzasadnienie własnych politycznych racji i o zdyskwalifikowanie lub ośmieszenie przeciwnika".
Liberalizm - twierdzi Schmitt w eseju „O polityczności” - próbuje „zdemilitaryzować” sferę etyki, ekonomii czy prawa. Zamienia w ten sposób walkę polityczną w konkurencję ekonomiczną i publicystyczną dyskusję. To unicestwienie polityki, która - jak podkreśla filozof - jest w fundamentalnym sensie konfliktem pomiędzy egzystencjalnymi wrogami. Schmitt pisze: „Liberałowie z naciskiem twierdzą, że polityka nie ma żadnego samodzielnego znaczenia i podlega regułom »porządku « moralnego, prawnego i gospodarczego. Ponieważ, jak już mówiłem, w konkretnej rzeczywistości politycznego bytu nie istnieją żadne abstrakcyjne formy porządku ani systemy norm, lecz zawsze jedynie konkretni ludzie lub związki ludzi dążą do panowania nad innymi ludźmi lub grupami, tak więc z politycznego punktu widzenia również »panowanie « systemu moralnego, prawnego i gospodarczego ma zawsze konkretne znaczenie polityczne”.
Z perspektywy lektury Schmitta krytyczne podejście projektantów „polityki historycznej” wobec inspirowanych chrześcijańską caritas koncepcji politycznych Lipskiego czy Błońskiego jest nie tylko zasłużone, ale zbyt łagodne. Skoro ględzenie o moralności i wybaczeniu to tylko zasłona skrywająca rzeczywistość politycznej walki, to traktując je konsekwentnie i na serio - tak jak Lipski i Błoński - tylko oddajemy pole przeciwnikowi. Jeżeli uznajemy punkt widzenia Schmitta, ich moralna motywacja okazuje się złudzeniem. Można mieć szlachetne intencje, ale i tak „mimowolnie pomagać wrogowi” - żeby posłużyć się cytatem z ich ideowego mistrza.
Poglądy Schmitta wyjaśniają także ostentacyjną niewiarę zwolenników "polityki historycznej" w pojednanie. Możliwość, że licznym Niemcom, Żydom czy Ukraińcom może o nie chodzić naprawdę, w praktyce się nie pojawia się w ich pismach. Polska wspólnota jest otoczona wrogami (bez przeciwnika nie ma przecież politycznej wspólnoty). W obliczu wroga możemy albo się poddać, albo walczyć - i walce służy "polityka historyczna".
Kompromitujące piętno wstecznictwa
W tej walce zostanie wykuty nowoczesny model polskiego patriotyzmu. Jaki on będzie? Podpowiedzi można szukać w eseju Gawina "Sienkiewicz - nasz współczesny" (książka "Polska, wieczny romans", Kraków 2005) na pozór dotyczącym polityczno-literackiego sporu sprzed stulecia. Gawin z pasją broni Sienkiewiczowskiego modelu patriotyzmu - nie tylko rodem z "Trylogii", ale także z "Rodziny Połanieckich" - przed "antysienkiewiczowską kampanią" prowadzoną wówczas przez lewicę, której przewodził Stanisław Brzozowski.
W "Legendzie Młodej Polski" Brzozowski zarzucał najsławniejszemu wówczas polskiemu pisarzowi propagowanie bezmyślnego przywiązania do swojskiej, ziemiańskiej tradycji. Według Brzozowskiego ten tradycjonalizm służył zachowaniu półfeudalnych struktur społecznych i czynił Polaków bezbronnymi - mentalnie i materialnie - wobec nowoczesności.
Dla Gawina jest to tylko gęba skutecznie przyprawiona przez Brzozowskiego (i lewicę) innej - ale także nowoczesnej! - wizji polskości i patriotyzmu. Pisze: "Spór o Sienkiewicza okazuje się sporem o to, kto ma w Polsce monopol na nowoczesność, kto ma wyłączne prawo do posługiwania się tym pojęciem jako argumentem w walce z ideowymi przeciwnikami". Według Gawina lewica stworzyła "czarną legendę" Sienkiewicza, nadając jego wizji polskości "kompromitujące piętno wstecznictwa". W ten sposób zyskała w polskiej debacie monopol na nowoczesność - "wypychając" z niej Sienkiewicza i program Dmowskiego, z którym wielki pisarz po 1905 r. coraz wyraźniej sympatyzował.
Kto jednak odniósł sukces w długiej perspektywie? Nie Brzozowski i nie lewicowa wizja emancypacji mas proletariatu, która wbrew pozorom okazała się atrakcyjna dla elity - przekonuje Gawin. To Sienkiewicz "walnie przyczynił się zatem do budowy nowoczesnej świadomości narodowej w masowej skali", wykorzystując jako narzędzie odpowiednio spreparowaną i nowocześnie jak na ówczesne czasy podaną wizję przeszłości. Według Gawina mit stworzony przez Sienkiewicza wygrał w społecznej świadomości z lewicową utopią społecznego wyzwolenia, a o historykach - którzy zarzucali pisarzowi liczne błędy - nie pamięta dzisiaj nikt poza garstką specjalistów od literatury.
Nawet zaściankowość pana Połanieckiego - którego mentalność dla pokoleń polskiej inteligencji była symbolem umysłowej ciasnoty - zasługuje z punktu widzenia Gawina na ostrożną rehabilitację, bo umacnia wspólnotę.
Korzeni "patriotyzmu krytycznego" szuka w sporach o Sienkiewicza sprzed stulecia Marek A. Cichocki w książce "Władza i pamięć" (Kraków 2005). To z wojny wypowiedzianej przez Brzozowskiego w imię nowoczesności "Polsce zdziecinniałej" - sielskiej, miłej, tradycyjnej, dobrodusznej i rozpaczliwie zacofanej - miała wziąć się skłonność do "odbrązawiania" narodowych bohaterów i w dalszej perspektywie krytyki własnej historii. Według Cichockiego po 1989 r. wspólnotowy i tradycjonalistyczny patriotyzm niewygodny był także dla liberałów: "Dla pewnej odmiany dogmatycznego liberalizmu [...] idea patriotyzmu jest dość kłopotliwa. Nakłada bowiem na jednostkę zobowiązania, które mają przekroczyć horyzont indywidualnych interesów. Uzasadnienie takiego zobowiązania patriotyzm czerpie z ratio wspólnoty, ze społecznej ogólności, wreszcie z koncepcji narodu".
Morał, który płynie z tych wywodów dla współczesnego polityka, jest jasny: "polityka historyczna" jest skuteczną alternatywą dla programu społecznego lewicy (zamiast niego autorzy z kręgu "polityki historycznej" proponują solidaryzm społeczny). Ma pocieszać, pokrzepiać i dostarczać politycznie pożytecznych wzorców. Wystarczy tylko odpowiednio umiejętnie spreparować przeszłość, a polską nowoczesność u progu XXI wieku ukształtuje prawica.
Wroga trzeba wymyślić
Najpierw trzeba jednak wykazać, że „polityka historyczna" jest niezbędna. Najłatwiej to zrobić, twierdząc, że po 1989 r. polskie państwo nie prowadziło jej w ogóle. „Nazbyt pośpiesznie »wybierając przyszłość « część elit politycznych i intelektualnych uznało, że polityka historyczna jest czystym anachronizmem, któremu nie warto poświęcać zbyt wiele czasu i energii” - piszą Robert Kostro i Tomasz Merta we wstępie do zbioru „Pamięć i odpowiedzialność” i ten argument stale powraca w licznych publikacjach jej zwolenników.
To fałsz - i żeby się o tym przekonać, wystarczy krótka wycieczka po Warszawie. Można zacząć od przejazdu aleją Prymasa Tysiąclecia, aleją Jana Pawła II i aleją "Solidarności", a zakończyć spacerem pomiędzy pomnikiem Armii Krajowej pod Sejmem a pomnikiem Piłsudskiego pod Belwederem. Pomiędzy nimi stanie pomnik Dmowskiego, planowany od lat. Ta przestrzeń miejska świadczy dobitnie o "polityce historycznej" III RP. Stawianie obok siebie pomników Dmowskiego i Piłsudskiego - polityków, których wizje Polski były radykalnie różne - może być świadectwem rozbijającego jedność wspólnoty pluralizmu. W dodatku wznosiły je rządy, których Merta czy Kostro mogą nie lubić. Nie można jednak twierdzić, że po 1989 r. zbiorową pamięć o przeszłości pozostawiono w niewdzięcznych rękach "nadmiernie krytycznych" publicystów i historyków-przyczynkarzy.
Gruntowna dyskwalifikacja dorobku akademickich historyków jest potrzebna rzecznikom "polityki historycznej", konsekwentnie zachowują się tak, jak gdyby najnowsza historia Polski leżała odłogiem. Wyłożył to jasno Marek A. Cichocki w "Ozonie" (10 listopada 2005 r.): "Po 16 latach wolnej Polski nie doczekaliśmy żadnej poważnej historycznej syntezy opisującej ruch pierwszej Solidarności z 1980-1981 roku, losów Polski w XX wieku czy nawet ostatniej dekady ustrojowej i ekonomicznej transformacji. Polska Klio oddała się pracy przyczynkarskiej".
Mniejsza o to, że do niepoważnych zalicza w ten sposób Cichocki książki swoich ideowych przyjaciół - prof. Wojciecha Roszkowskiego, autora "Historii Polski 1914-2004", czy Jana Wróbla, publicysty "Europy", a także wielbiciela "polityki historycznej", autora obszernych podręczników do szkół średnich (licealne podręczniki są bardzo ważne, bo dla wielu Polaków to jedyne książki o historii, do których w życiu zaglądają). To prawda, że wielkich historycznych syntez ukazało się niewiele, a te, które są, przypominają często rozbudowane kalendarium. Setek książek napisanych w wolnej Polsce o czasach wojny i PRL nie można jednak zagarniać jednym szerokim gestem na śmietnik, bo to dzięki nim znikły z polskiej historii dziesiątki białych plam - czy to o cierpieniach Polaków deportowanych z dawnych kresów, czy to o mechanizmach i zasięgu stalinowskich represji, czy to wreszcie o pogromie kieleckim i zbrodni w Jedwabnem.
Charakterystyczne, że poza Roszkowskim - który ostatnio zajmuje się głównie polityką - wśród czołowych zwolenników "polityki historycznej" nie ma akademickich historyków. Być może zbyt są przywiązani do uprawiania swojej sztuki dla naukowych laurów, a nie w politycznym celu budowania wymarzonej narodowej wspólnoty.
W licznych tekstach Gawina, Cichockiego czy Merty niezwykle trudno także znaleźć tytuły książek historycznych, które byłyby przykładem zgubnego dla wspólnoty krytycyzmu wobec przeszłości, który rzekomo dominował w dyskusjach lat 90. Pojawiają się Lipski i Błoński, czasem Miłosz, ale to są teksty z lat 80. Świeższych konkretów brak. Gdzie są te złowieszcze grupki krytyków polskiej tradycji? Gdzie kryją się przewrotni niszczyciele narodowej wspólnoty? Może chociaż kilka artykułów w gazetach, których przecież musiały być dziesiątki? A może ich w ogóle nie ma i nigdy nie było? Czy ktokolwiek po 1989 r. twierdził, że "historia krytyczna" - zakładając nawet, że coś takiego w ogóle istnieje - jest jedynym prawomocnym sposobem przedstawiania naszych dziejów? Być może więc wroga nie ma, a "patriotyzm krytyczny" został wymyślony przez autorów "polityki historycznej", bo po prostu był im potrzebny?
Piotr Semka ("Rzeczpospolita", 25-26 marca) uprzejmie wskazuje palcem na redakcję "Gazety", ale to może jego prywatny pomysł. Już Merta w eseju zamieszczonym w "Pamięci i odpowiedzialności" uznaje debatę o mordzie w Jedwabnem - która w znacznej części toczyła się na łamach "Gazety" - za modelowy przykład polskiego rachunku sumienia, a nie świadectwo samobójczego antypolonizmu rodzimej produkcji.
Carl Schmitt pisał, że esencją polityki jest walka - a z walką nierozerwalnie związany jest strach. Strach też przenika cały projekt "polityki historycznej" - od fundamentu po sklepienie. Jego twórcy boją się o narodową wspólnotę otoczoną przez wrogów, którzy pod pozorem "pojednania" wygrywają własne interesy. Boją się anonimowych wewnętrznych rozkładowców, którzy sączą truciznę zwątpienia w zdrową tkankę tradycji i którzy rzekomo zdominowali "establishment" III RP. Boją się wyzwań nowoczesności i żeby im sprostać, szykują kolejne "Muzeum Historii Polski", "Muzeum Wolności" czy "Narodowy Instytut Wychowania", które mają budować nowoczesny patriotyzm w ramach wąskiej narodowej wspólnoty (do Unii Europejskiej wielu zwolenników "polityki historycznej" odnosi się bardzo sceptycznie).
Prawdziwym fundamentem tych instytucji jest podskórny lęk. Dmowski miał oryginalną wizję polskiej nowoczesności - nawet jeśli była odrażającą w swojej brutalności i apologii plemiennego egoizmu. Jedyne, co ma nam do zaproponowania "polityka historyczna", to odrobina partyjnej polityki i obrona wspólnoty zbudowanej wokół mgławicowej "swojskości". I bardzo dużo lęku.
Więcej...
http://wyborcza.pl/1,76842,3268347.html#ixzz0tON2XNWq