Maria
S.
Civis totius
mundi...
Temat: Pląsając z kosami
Nowa powieść Jerzego Pilcha „Marsz Polonia” okazuje się ubraną w formę onirycznej fantasmagorii diagnozą współczesnej Polski. Trafną i literacko atrakcyjną, ale z miejsca skazaną na nieaktualność.Jak się nie umie napisać długiej, realistycznej powieści, zawsze można napisać krótki, nierealistyczny poemat – złośliwe mrużąc oko, puentuje Jerzego Pilcha jeden z bohaterów jego własnej książki, Stary Poeta. Ten uroczy manifest humoru i dystansu do swojej twórczości niesie jednocześnie nieprzyjemną informację dla czytelników książki – mówi prawdę.
„Marsz Polonia” to po prostu kolejna powieść Jerzego Pilcha o Jerzym Pilchu takim, jakim postrzega go Jerzy Pilch – nieco groteskowej postaci w górnym średnim wieku, kontynuującej erotyczną odyseję przy wtórze syreniego śpiewu demonów postpeerelowskiej rzeczywistości... Różnica między tą powieścią a, dajmy na to, „Spisem cudzołożnic” tkwi co najwyżej w tym, że więcej tu owych demonów niż erotyki.
Zburzyć wieżę Babel?
„Marsz Polonia” jest luźną, choć czytelną wariacją na temat „Wesela” Wyspiańskiego. Obchodzący właśnie 52. urodziny bohater daje sobie z tej okazji 24 godziny na znalezienie, poznanie i uwiedzenie jakiejś kobiety. Jakiejkolwiek, choć najchętniej „tuż przed trzydziestką”. Po niepowodzeniu w sklepie całodobowym pocieszającego się słodyczami urodzinowego erotomana wyrywa z zadumy SMS z zaproszeniem na balangę. Od tego momentu twardy realizm zamienia się w plastyczną fantasmagorię. Impreza – choć wódka leje się strumieniami, a półnagie panienki nieustannie pląsają gdzieś w tle – okazuje się w tym onirycznym świecie gorzką alegorią współczesnej Polski.
Po jednej – imprezującej – stronie mamy tych, którzy od 1989 roku rządzą krajem: najinteligentniejsi z włodarzy PRL-u (gospodarzem jest np. Jerzy Urban), pożenione z nimi Zagubione Mity Solidarności (zblazowany jełop niemający nic do powiedzenia poza manifestami nienawiści do „komuchów”) i ich satelity. Po stronie drugiej – niezaproszonych, okolicznych wieśniaków – spotykamy Prawdziwych Polaków – bogobojnych katolików o wyraźnie „moherowym” zabarwieniu.
Jak u Wyspiańskiego – coś wisi w powietrzu, coś się szykuje, już ostrzą się kosy... Ale ostatecznie kończy się na niczym. Tym razem nikt nie zgubił złotego rogu. Nie ma żadnego rogu – niby kogo przeciwko komu mityczny instrument miałby wzywać?
„– My jesteśmy mieszańce, kosmopolici, zbieranina, w sumie wieża Babel. Oni są naród, jedność, ocalenie, czyli arka Noego – tłumaczy jeden z gości Urbana ksiądz Stollo. – Coś takiego! To ja chyba źle trafiłam – załamuje ręce Matka Polka. – Dobrze Pani trafiła, tu są wszyscy – uspokaja Stollo. – A tam? – wciąż niepokoi się Matka Polka. – Tam też – pewnie oznajmia Stollo. Wszyscy grają przeciwko wszystkim? – upewnia się Matka Polka. Jak zawsze i wszędzie – puentuje Stollo”.
Nieustanny konflikt jako sedno polskości to pomysł może nieoryginalny, ale pod piórem Pilcha nabierający dość mocnego wydźwięku. W lochach Urbana przebywa mianowicie ktoś, kogo śmierć była dla Polaków jednym z silniejszych impulsów do obalenia komuny. Co by się stało, gdyby okazało się, że ten symbol żyje?
Czas wyciągnąć kosy
Nie jest żadnym odkryciem, że strajki robiło się nie po to, by obalać system, ale dlatego, że w sklepach brakowało kiełbasy. Dopiero symbol na sztandarze nadawał im sznytu walki politycznej. „Ksiądz Jerzy żyje – obalenie komunizmu było niepotrzebne”– takie hasło wplata Pilch w narrację. Niezależnie od tego czy ma rację, czy nie, główna myśl jest niebezpiecznie mądra.
Polska ostatnich 20 lat to arena siekierą ciosanego podziału na Złe-Czerwone/Dobre-Solidarnościowe. Czy gdyby Złe pozbawić elementu znienawidzenia, opierające go swoje istnienie właśnie na znienawidzeniu, Dobre nie straciłoby racji bytu? Pilch zdaje się tak właśnie twierdzić – w „Marszu Polonia” Dobrzy są gotowi wyciągnąć kosy, byle tylko źli nie okazali się choć trochę lepsi.
Mimo tej niegłupiej diagnozy „Marsz Polonia” nie jest książką porywającą ani szczególnie kontrowersyjną. Sprawy, o których Pilch pisze, są ważne wyłącznie dla jego pokolenia – dla młodszych to tylko historia. Ale autorowi zdaje się to nie przeszkadzać. Jak pisze – „Moja literatura jest radością sprawianą moim przodkom”. Czy komuś jeszcze?
Źródło : Życie Warszawy