Temat: Krall: Moi bohaterowie są prawdziwi (Dziennik)

Nowa książka Hanny Krall "Król kier znów na wylocie" znalazła się w finałowej siódemce Nagrody Angelusa - pisze DZIENNIK. Do wyróżnienia kandydują także książki Imre Kertesza, Martina Pollacka, Mariusza Szczygła, Dubravki Ugresić, Ołeksandra Irwanca i Ismaila Kadarego. Laureata Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus poznamy 1 grudnia.

JUSTYNA SOBOLEWSKA: Nominowana do Nagrody Angelusa powieść "Król kier znów na wylocie" to książka nie o Zagładzie, tylko o miłości.
HANNA KRALL: Do mnie się przykleiło: Krall jak zwykle pisze o Holocauście. Jakby to była jakaś osobna dziedzina literatury. To idiotyczne, bo w Zagładzie jest wszystko, zdarzyło się wszystko. Więc jest i w książce: śmierć, miłość, Bóg, odwaga, strach, dobro i zło.

To taka love story, ale bez happy endu. Izolda bezgranicznie kocha swojego pięknego męża, ratuje jego i siebie, a po wojnie znajduje list "Odchodzę na zawsze". Dlaczego wróciła pani do historii Izoldy po raz kolejny? Był już reportaż "Powieść dla Hollywoodu" otwierający tom "Hipnoza" i była powieść w rękopisie "Wygrana wojna Izoldy R.".
Bo Izolda nie dała mi o sobie zapomnieć. Mówiła, że powinien powstać film na podstawie jej historii i że musi ją zagrać Liz Taylor. Ale było w tym coś głębszego. Ona chciała, żeby ją zapamiętano. Myślę, że potrzeba pamiętania i bycia zapamiętanym to są najbardziej podstawowe ludzkie potrzeby. Osiemnaście lat temu napisałam na jej zamówienie powieść. Była niedobra. Za dużo było wzruszeń i łez. I słów za dużo. Izoldzie też się nie podobała. Mówiła: łez za mało, słów za mało. I tak żeśmy się rozstały. Opowiadała swoją historię innym: Wygodzkiemu, Szczypiorskiemu, Kazimierzowi Brandysowi, ale nie chcieli jej słuchać. Opowiadała swoim wnuczkom, ale nie rozumiały jej, bo nie mówiła ich językiem.

Została jej tylko pani.
Uważałam, że ma okropne upodobania literackie, ale zasługuje na pamięć. Teraz mogłaby mnie pani zapytać, czy każde życie zasługuje na pamięć. Pewnie każde. Co nie znaczy, że ja mam pisać o każdym. Nie czytałam tej książki przez osiemnaście lat. Nie chciało mi się, uważałam, że jest po prostu źle napisana. Zresztą przyłożył do niej rękę i Krzysztof Kieślowski, który chciał mnie nauczyć, jak się pisze dla Hollywoodu. A Jolanta Lothe i Piotr Lahmann przeczytali i zaczęli mnie namawiać, żeby coś z tym zrobić. I sprowadziłam Izoldę do Polski, i zaczęłyśmy znowu rozmawiać. Okazało się, że to, co dla niej było kiedyś najmniej ważne, dla mnie jest najważniejsze. Choćby postać Janki Tempelhof. Wtedy wspomniała, że zabrała do Wiednia jakąś dziewczynę. Teraz zaczęłam o nią wypytywać. Janka stała się jedną z bohaterek książki. Jest przeciwieństwem Izoldy: racjonalna, przewidująca, zawsze rozsądna. Zachowała się tak, jak każdy rozumny człowiek by się zachował. Ale to Izolda przeżyła wojnę, a Janka zginęła. Może więc jest to książka o wyższości szaleństwa nad rozumem...

A jak się z Izoldą pracowało?
Działy się dziwne rzeczy - nie tylko z Izoldą, ale i ze mną. Ludzie, którzy mi opowiadają swoje życie, boją się czasami, że niedostatecznie ich zrozumiem. I próbują coś dodać, "dohaftować", żebym lepiej pojęła, jakie to wszystko było straszne. W pewnym momencie miałam wrażenie, że i Izolda ulega takiej pokusie. Opowiedziała mi scenę przesłuchania w Wiedniu, kiedy w desperacji przyznała się, że jest Żydówką. A gestapowiec na to się rozpromienił, przyniósł ciasto i kawę. Cóż to za grafomańska scena, pomyślałam. I czy przypadkiem nie wymyślona przez moją bohaterkę?

Jak z hollywoodzkiego filmu.
Gestapowiec wyjaśnił, że żydostwo nie jest jej winą. Musi umrzeć, owszem, ale nie jako wróg, nie. Jako osoba niewinna. I jako Izolda Regensberg, bo wyznała także, jak brzmi jej prawdziwe nazwisko. Ta rozmowa brzmiała nieprawdopodobnie, więc zadzwoniłam do Krzysztofa Pobożego, znajomego z Wiednia. - Wiem, że nic z tego nie wyniknie, ale czy mógłby pan pójść do archiwum? W Wiedniu, w 1944 roku, była torturowana kobieta, stamtąd pojechała do Oświęcimia, może został jakiś ślad po niej? Mija parę dni i nadchodzi faks. Wyjmuję kartkę. To jest lista transportu numer 47 z 1 września 1944 r. Znajduję "aryjskie" nazwisko mojej bohaterki przekreślone i zastąpione przez "Isolde Regensberg". Wszystko się potwierdziło. Patrzyłam, jak ta kartka wysuwa się z faksu. Dość to było niesamowite.

Ale kilka szczegółów w historii Izoldy dodała pani od siebie: torebkę i pończochy.
Nie dodałam. Torebka była naprawdę i okazała się ważnym rekwizytem: Izolda ćwiczyła "aryjskie" stawianie torebki, ale ona pamiętała inną torebkę. Ja podrzuciłam w książce taką, jaką miała matka Izabeli Cywińskiej, kupioną w tym samym czasie. W tym samym znanym, przedwojennym magazynie u Hersego. Musiałam też skrócić jej palto w scenie, kiedy policja obyczajowa bierze ją za prostytutkę. Dzwoniła potem do mnie: - Pani Hanno, nie spałam całą noc, proszę oddać mi moją torebkę! Albo: - Jak ja będę wyglądała w tym palcie?

W końcu zaakceptowała zmiany?
Nie miała innej rady. Los bohatera jest straszny, zwłaszcza autentycznego bohatera - a ja tylko o takich piszę. Bohater musi się pogodzić z wizją, z wyobrażeniem autora. A w dodatku autor mówi mu, że tak będzie dla niego najlepiej. Może nie całkiem dla niego... Dla książki lepiej, a to jest przecież najważniejsze.

Inni pani bohaterowie się buntowali?
Byli rozgoryczeni, urażeni... Im się podobało to, co pisałam o innych ludziach - dlatego opowiedzieli mi swoją historię. A kiedy o nich piszę, zaczynają się żale i pretensje. Z czasem rozumieją i... wybaczają. Nawet stają się wielkoduszni. Napisałam kiedyś, że jeden z moich bohaterów farbuje sobie włosy. Obraził się i odłożył książkę. Zaczęli do niego dzwonić ludzie ze świata: - Słuchaj, to ciekawe, czytałeś? Wtedy dopiero przeczytał. Wybaczył. Zaprzyjaźniliśmy się. Axel von den Bussche, Niemiec, który chciał zabić Hitlera, bo sam, na własne oczy zobaczył zabijanie Żydów, w ogóle nie chciał czytać tekstu o sobie. Mimo to napisałam i pokazałam mu "Fantom bólu", reportaż o nim i o jego przyjacielu Richardzie von Weizsaeckerze. Zaprosił go do siebie, wtedy prezydenta Niemiec. Prezydent otworzył maszynopis i była to scena śmierci Heinricha, jego brata - zginął w Polsce, drugiego dnia wojny. Zbladł, odłożył kartki, powiedział: - Kiedy indziej przeczytam. To był jego ukochany starszy brat... Zresztą najlepszy kontakt miałam z Niemcami takimi jak Axel, jak Weizsaecker czy hrabina Doenhoff, którzy dokładnie wiedzieli, czym była wojna i opowiadali o niej właściwymi słowami. Jak na Niemców zachowali się w tamtych czasach całkiem w porządku. Jak na Niemców... Przykro mi, że ani Axel, ani hrabina "Króla kier" już nie przeczytają. Chciałabym pogadać z nimi o Izoldzie.

Było coś, czego się pani obawiała przy pisaniu "Króla kier"?
Oświęcimia. To jest odrębna dziedzina wiedzy. Zrozumiałam to, kiedy słuchałam eseju Marii Janion podczas spotkania z Imre Kerteszem. Wiedza o tzw. stronie aryjskiej czy o getcie jest zupełnie nieprzydatna i nie pomaga w rozumieniu Oświęcimia. Zaczęłam porównywać sposób opowiadania o Oświęcimiu Izoldy i ludzi, którzy przyjechali tam z Zachodu, jak Primo Levi. On reagował normalnie: zdumiewał się. Ogolone głowy? Pasiaki? Drewniaki? Jak to możliwe? Izolda nie dziwiła się niczemu. Przyjechała do obozu z Wiednia, razem z wiedeńskim Żydami. Ci Żydzi, jak oddawali kosztowności, to chcieli mieć pokwitowanie, a jak przyniesiono im wiadro z wodą, to chcieli mieć kubek. Izolda niczego nie chciała. Przyjechała z wiedzą o świecie nienormalnym, którego reguły już tutaj obowiązywały. Przyjechała z jednym jedynym postanowieniem: musi przeżyć.
Jean Amery, który pisze o "człowieku umysłu" w Oświęcimiu, przypomniał sobie w obozie wiersz Hoelderlina. Izolda nie była człowiekiem umysłu i nie myślała o poezji. (Już prędzej pani Mirlasowa, kierowniczka szkoły na Nalewkach, która kazała swojej dawnej uczennicy recytować w Oświęcimiu "Treny" Kochanowskiego). Amery był agnostykiem, ale z zazdrością patrzył na ludzi wierzących. Na przykład na polskiego księdza, który mówił mu o niezmierzonej dobroci Boga.

A Izolda targowała się z Bogiem, trochę jak chłopiec z filmu "Sztuczki" Jakimowskiego, który rzuca pieniądze, żeby przekupić los.
Izolda traktowała Boga rzeczowo. Mówiła Mu - ja osłonię od wiatru starą kobietę, a Ty osłoń moją matkę. Albo - oddam Irmie ciepłe buty, a Ty... Obawiałam się też getta łódzkiego, o którym niewiele wiem. Na szczęście zadzwonił z Pragi Mariusz Szczygieł z wiadomością, że oglądał niezwykłą wystawę fotografii z getta łódzkiego. Przywiózł mi katalog. Przyglądałam się zdjęciom, a na końcu znalazłam fragment protokołów z procesu Eichmanna. Były to zeznania świadka - fotografa Henryka Rossa. I już wiedziałam, jak opiszę getto łódzkie. Jak robił to Ross, odpowiadając na pytania sędziego. Sędzia pytał, co przedstawia zdjęcie T/225 czy T/226, a świadek wyjaśniał sądowi. Mam wrażenie, że to jest najbardziej lakoniczny - i najbardziej przejmujący fragment książki.

Lubię fragment, kiedy Izolda w więzieniu zaplata sobie papiloty na gazetę. Za wszelką cenę trzyma fason.
"Trzymanie fasonu" było próbą zachowania człowieczeństwa. Nie chciała być upokorzoną ofiarą. Kiedy pisałam poprzednią książkę: "Wyjątkowo długa linia" o przyjaźni Franciszki Arnsztajnowej i Józefa Czechowicza, zrozumiałam, jak ważne są teatralne zachowania, nawet kiedy jest się publicznością dla samego siebie - jedyną publicznością. Już idą po Arnsztajnową, a ona w czarnej uroczystej sukni i z krzyżem Polonia Restituta mówi: - Strzelajcie. I tak by strzelili, ale to ona wypowiedziała ostatnią kwestię. Ludziom zależy na tym, żeby pięknie umierać... Czy nie po to było powstanie w getcie warszawskim?

I może Powstanie Warszawskie?
Nie, oni mieli nadzieję: że wygrają, że ktoś przyjdzie z pomocą. W czasie jednej z telewizyjnych niedawnych debat przedwyborczych, równocześnie w innym programie, w Teatrze Telewizji, panowie generałowie rozmawiali o powstaniu: czy należy podjąć tę decyzję. Przełączałam co kilka minut, kiedy nie mogłam już patrzeć na współczesnych debatujących. I myślałam: - Boże, przecież żadne wyjście nie było dobre, ani walka, ani rezygnacja z walki. Jakże rozpaczliwe to było. Wiemy, co dalej, co się stało z Warszawą, więc wracałam do debaty z wielką ulgą. Jak dobrze, myślałam, że nie o tym muszę dzisiaj dyskutować. Niech już się kłócą o te liniowe podatki...