Temat: Kolorowe, kwadratowe, szmaciane - Okładkowy alfabet...

Szewc bez butów chodzi” – gdy naczelny „Magazynu” poprosił mnie o napisanie tekstu omawiającego okładki książkowe, zrozumiałem nagle głęboką trafność tego porzekadła. Dostaję codziennie zapowiedzi wydawnicze, informacje o wchodzących na rynek tytułach, książki do omówienia – ale to tylko słowa, nie obrazki. Nawet egzemplarze recenzyjne odbieram w postaci szczotek lub w wersji elektronicznej. Okładki – owszem, zauważam je kątem oka w internetowej poczcie, lecz jako czytelnik starej daty muszę mieć tom w ręku, by móc ocenić projekt, kolor, druk, oprawę, związek z typografią wnętrza książki.

Kilka wizyt w księgarniach odświeżyło mi pamięć, obrazki z Internetu trafiły na właściwe miejsca. I, podobnie jak w przypadku naszego wzornictwa przemysłowego, konkluzja jest pozytywna: nie jest źle, może być lepiej, konkurencja wymusza zmiany. Choć tu oczywiście pojawia się ryzyko, że największą konkurencją będą sami czytelnicy, zachwycający się fałszywą stylistyką polskich seriali telewizyjnych. Czy wydawcy książek zrejterują podobnie jak wydawcy prasy, od dawna głoszący, że czytelnikowi należy dać to, co lubi?

Na razie jednak jest nie najgorzej. Pojawia się coraz więcej okładek rysowanych, typograficznych, niebanalnie wykorzystujących fotografię. Projektanci sięgają po nowe materiały i techniki, wydawcy doceniają wagę dobrej oprawy graficznej. Twórcy sprawdzeni – Maciej Buszewicz, Lech Majewski, Andrzej Barecki, Maciej Sadowski, Witold Siemaszkiewicz – czują na plecach oddech młodszych kolegów: Grzegorza Laszuka, Rafała Olesia, Anity Andrzejewskiej, Maryny Wiśniewskiej, Justyny Czerniakowskiej. Największa rozpiętość wieku cechuje literaturę dziecięcą i młodzieżową – obok seniora Janusza Stannego mamy młodych laureatów konkursów wydawniczych, jak Piotr Bujnowski.

Choć wśród okładkowych projektów znajdziemy wyróżniające się typografią – przykładem „Londonistan” w opracowaniu Grzegorza Korzeniowskiego – inne silą się na oryginalność stosując kroje stylizowane na średniowieczne uncjały i pseudoceltyckie pisanki (to określenie czcionki naśladującej ręczny rysunek, nie świątecznego jajeczka) oraz sięgając po runy i sigle.

Prym tak czy inaczej wiodą serie – jest ich na rynku niemało, niemal każdy szanujący się wydawca ma co najmniej jedną. Ich zasadność wydaje się oczywista: seria wydawnicza to namiastka telewizyjnego serialu, formy ulubionej przez polskiego „odbiorcę kultury”. Opracowanie graficzne wyróżniającej się i rozpoznawalnej serii nie jest łatwe, prawdziwą sztuką jest utrzymanie wysokiego poziomu, bo cykl narzuca formę i treść. Sukcesy coraz to nowych serii potwierdzają, że „starat’sja nado”, jak brzmi zakończenie dosadnego rosyjskiego powiedzenia.

A oto subiektywna próba omówienia okładkowego świata pierwszego półrocza. Poszedłem na łatwiznę, przyznaję, posłużyłem się alfabetem…

A jak ambarasujące

Właściwie należałoby powiedzieć „amberasujące”, bo to okładki tej oficyny wprawiły mnie w zakłopotanie graniczące ze wstydem. Kto nie wierzy, niech przypatrzy się choćby thrillerom, szczególnie jednak polecam cykl romansów historycznych, których projektantką jest właścicielka wydawnictwa. Prorodzinny obrazek z „Lęku przed miłością” Rexanne Becnel przebija [...]

Całość materiału zawiera 11370 znaków.
GRZEGORZ SOWULA