Maria Zofia Tomaszewska www.edumuz.pl
Temat: Klęska Michała Witkowskiego
"Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" Witkowskiego to kolejna książeczka o tym, że w komunizmie bywało biednie, ale podniośle, a w kapitalizmie jest straszno i plastikowo. Banał goni tu banał. Niestety."Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" Michała Witkowskiego to powieść zapowiadana jako hit tego sezonu. Obawiam się jednak, że będzie to raczej niewypał. Witkowski nie napisał książki, która oryginalnością przewyższałaby "Lubiewo", i stoczył się w schemat obowiązujący na salonach.
To kolejna już z serii napisanych poetycko-knajackim językiem opowieści o latach 80. i 90., o absurdach życia w PRL wspominanych dość nostalgicznie i grotesce okresu transformacji. Tak pisali Masłowska, Varga, Nahacz, Sieniewicz, i w ogóle cała plejada współczesnych literatów. Bohaterem jest… No właśnie, nie bardzo wiadomo. Oficjalnie: niejaki Hubert, wczesnokapitalistyczny mafioso z Wielkopolski. W latach 80. jest cinkciarzem, potem handluje zapiekankami, zakłada kantor i lombard. Gdyby pójść dziś na osiedlową siłownię, do warsztatu samochodowego albo do więzienia i popytać przesiadujących tam panów, pewnie by się znalazło wiele podobnych biografii.
Ale nie bardzo wiadomo, kim jest jako człowiek. Po pierwsze niespójny, że tak powiem, klasowo: niby cinkciarz i mięśniak z siłowni, a dalej się okazuje, że używa kryptocytatów z "Świtezianki" Mickiewicza i z Szymborskiej. Bo to właśnie ten Hubert-troglodyta jest narratorem, a spisuje swoją historię po to, żeby obronić się przed atakującą go zewsząd kapitalistyczną ohydą. Michał Witkowski twierdził co prawda w wywiadzie ze Stanisławem Beresiem dla "Dziennika", że to tak specjalnie - bo Hubert ma być maszynką do dekonstrukcji dyskursów, które napotyka na swojej drodze. Problem w tym, że jednego, najważniejszego dyskursu jakoś nie dekonstruuje.
Bohater jest tępym miłośnikiem blichtru wczesnego kapitalizmu, który objawia się pod postacią budek z hot dogami i samochodów z klimatyzacją. Mniej więcej takim Silnym z pierwszej książki Masłowskiej. Oczywiście, sposób, w jaki zachwyca się tą tandetą, ustawia czytelnika po przeciwnej stronie: ten świat wydaje się brudny i żałosny. Gdzieniegdzie jednak ten sam Hubert staje się nagle wrażliwym poetą. A konsumpcjonizm frytek i plastikowych tipsów gani wprost i z wyższością, powołując się wręcz na bardziej szlachetne wzorce społeczne z przeszłości. Tak dzieje się na przykład na spotkaniu akwizytorów tajemniczego produktu przypominającego Amway czy Herbalife. Właściciel kantoru nagle zaczyna się brzydzić hasłami o przedsiębiorczości i sukcesie, którymi podnieca się hołota. Dumnie wychodzi, a z nim wychodzi jego polonistka jeszcze ze szkoły, która też się tam przypadkowo zawieruszyła. I ta nobliwa polonistka w okularach ma w siatce "Annę Kareninę" - rzecz jasna, wypożyczoną z biblioteki. Bo czytanie "Kareniny" to obrona przed inwazją nowego.
Krótko mówiąc, kapitalizm to syf i plastikowe butelki. Dumny a biedny etos inteligencki górą. Nie będziemy sprzedawać Amwaya, będziemy czytać Tołstoja. A ponieważ polonistka pochodzi z dawnej, PRL-owskiej epoki, można w dodatku pomyśleć, że Witkowski chce przez to powiedzieć: PRL to były piękniejsze i szlachetniejsze czasy. Za komuny, ale tej prawdziwej, zanim zaczął się kapitalistyczny permisywizm lat 80., wszyscy czytali wielkich realistów rosyjskich i nikt nie żarł frytek na starym tłuszczu. Ale może to nie tyle heroizacja komuny, co heroizacja czasów dzieciństwa. Nie jestem pewna - co może świadczyć o tym, że autor nie do końca swoją książkę przemyślał i zredagował.
Witkowski dekonstruuje więc ochoczo dyskurs analfabetek z tipsami i mafiosów oglądających porno. Jak również dyskurs bigotek widzących Matkę Boską w postaci plamy tłuszczu na tacce po frytkach. I tylko jakoś dyskursu inteligenckiego z "Anną Kareniną" w tle już nie dekonstruuje. Nadęta polonistka patrząca z wyższością na świat, którego nie chce zrozumieć, już go nie śmieszy. I nie śmieszy go łatwizna, z jaką inteligencki głos każe wszystko potępiać, zamiast na przykład współczuć, zachwycić się czy coś głębiej zrozumieć. Że inteligenci muszą być tak mało inteligentni - to już nie jest powodem do złośliwości? Powodem do złośliwości staje się natomiast to, że komuś horyzont marzeń określa zapiekanka z keczupem. Zgadzam się, że jest to śmieszne. Ale tak zwany prawdziwy pisarz musi nieco odważniej i oryginalniej.
I tak mamy kolejną książkę, w której autor, naprawdę bystry i obdarzony niezłym piórem, dzielnie dekonstruuje te dyskursy, które same się dekonstruują. Rozbija odważnie to, co nigdy się kupy nie trzymało. "Obśmiewacz wczesnego kapitalizmu" to legitymacja, która bardzo się przyda na warszawkowych imprezach. I ciekawe, czy Witkowski zdaje sobie sprawę, że spisując te złośliwości, żarciki, obserwacje, pisze po prostu kolejny tom inteligenckiego pamfletu przeciwko dorobkiewiczom, pieniądzom i nowoczesności? Że jego chichoty z pielgrzymek do Lichenia, gdzie facet modli się do Matki Boskiej o bogactwo i obiecuje, że w zamian będzie jej oddawał 7 proc. netto, czasami bardzo udane, doskonale zlewają się z chichotem wszystkich salonów? Kolejny skandalista wywołujący skandale, za które wszyscy go poklepią po plecach.
Jest w tej książce tylko kilka przebłysków tego, co dało siłę "Lubiewu". W tamtej powieści Witkowski odkrył przed nami fascynujący świat, który mało kto z nas znał. Forma reportażowa genialnie pociągnęła fabułę. Ale to, co naprawdę rozkochało ludzi w tamtej książce, to była świeżość i odwaga, z jakimi autor zawarł w dziwaczności i ohydzie świata pedałów, jak sam o nich mówi, prawdziwą podniosłość i autentyczne oczarowania. Marzenia tych szpitalnych cieciów, którzy patrząc na siebie w lustrze, widzieli piękną hrabinę, były śmieszne, ale przejmowały. Upokorzenia, które świat im serwował na każdym kroku, były groteskowe, ale rodziły w nas prawdziwą litość. W "Barbarze Radziwiłłównie" niby też ma być ten wątek, co sugeruje już tytuł: facet pochodzi z Jaworzna-Szczakowej, a chciałby się widzieć Barbarą Radziwiłłówną. Przymierza nocami perły, które dostał od jakiejś staruszki, kiedy prowadził lombard, żeby pomarzyć o lepszej przyszłości czy przeszłości. Tu serial "Powrót do Edenu", a tam dziewczyna, która oddaje się za dolara pięciu facetom w korytarzu restauracji. Ale to wszystko staje się w tej książce śmieszne i głupie, i niemal nigdzie nie jest wzruszające. Wyszła płaska satyra na transformację. Witkowski nic nie dodał do "Lubiewa", a odebrał sobie tamtą oryginalność.
Nawiasem mówiąc, w tym obrazie transformacji nie ma żadnej noty o zmianach politycznych. Początki kapitalizmu to był tylko Amway i mafia. Nie było natomiast zniesienia cenzury, końca epoki ZOMO i Jerzego Urbana. Tego Witkowski nie zauważa.
Obawiam się zresztą, że większość czytelników nie będzie miała okazji się o tym wszystkim przekonać, bo książkę czyta się miejscami jak po grudzie. Witkowski ewidentnie kopiuje nieco Masłowską, ale brak mu jej hipnotycznego rytmu, diabelskiej złośliwości i sugestywnych scen, które zapadają w pamięć na wiele lat. A może książka jest po prostu niedoredagowana? Bo przebłyski świetnego operowania słowem są. Ale z drugiej strony i tak brak w "Barbarze..." jasnej, przejrzystej formy reportażowej, jaką miało "Lubiewo", i wzruszeń, które by choć na chwilę przywiązały nas do bohatera.
Nie chciałabym być zbyt złośliwa. Witkowski nie jest przecież grafomanem - co już go wyróżnia spośród większości polskich pisarzy. Ale powielając te wszystkie stereotypy, może się narazić na zarzut grafomanii intelektualnej. Nie chodzi o to, żeby nie pisać o PRL i transformacji. Była to epoka malownicza i świetnie się nadaje do takiej poetyki, przypominającej nieco "Czarnego kota, białego kota" Emila Kusturicy. Choć sam Witkowski zdaje sobie sprawę, że pisanie wciąż o tych rzeczach jest pójściem na pewną łatwiznę, bo prawdziwym wyzwaniem byłoby, dla odmiany, zrobić literackość nie tylko ciągle z dresiarzy i dziwek, ale z czegoś, co jest "podświetlone i podane na tacy" - jak sam powiedział Beresiowi.
No i nostalgia za PRL i groteska transformacji to tematy tak częste w naszej literaturze, że stały się już kombinatoryką opartą na zbiorach: menele, dziwki, mafiosi i plastikowe paznokcie. Ale jeśli ktoś się przy nich nadal upiera, to ja na przykład chciałabym się dowiedzieć, skąd tęsknota za PRL - poza tym że była tam nauczycielka, która czytała "Annę Kareninę". Albo skąd obrzydzenie kapitalizmem, poza tym że autorowi nie podoba się plastik w budkach z lodami? Może by tak na przykład zagłębić się nieco w psychikę tego inteligenta? Co go odrzuca, czego się boi, a może co go fascynuje? Albo zrozumieć ludzi latających z szałem w oczach po supermarkecie? Trzeba by znaleźć jakieś nieodkryte dotąd mechanizmy kształtujące nasze życie duchowe. Bez tego jest to niestety kolejna książeczka o tym, że w komunizmie bywało biednie, ale podniośle, a w kapitalizmie jest straszno i plastikowo.
Dziennik