Maria S.

Maria S. Civis totius
mundi...

Temat: Herbert lubił szukać guza

Halina Herbert-Żebrowska: „Zbyszek nie użalał się nad sobą. Ostatnią kartkę, jaką do mnie napisał i już nie wysłał, ale wręczył mi w szpitalu, podpisał »towarzysz radosnej śmierci«”. Rozmawiał Andrzej Franaszek

Andrzej Franaszek: Jakim bratem był Zbigniew Herbert?

Halina Herbert-Żebrowska: Miałam wrażenie, że był ze mną od zawsze i nie potrafię wyobrazić sobie dzieciństwa jedynaków. Byliśmy takim dobrym rodzeństwem...

Idę się zgubić

Nie ciągnął starszej siostry za warkocze?

Długo dominowałam ja – byłam starsza, większa od niego, zdrowsza. Bawiliśmy się razem znakomicie, zazwyczaj w jakieś odgrywanie. Do dziś myślę z wdzięcznością o lwowskim teatrze, który przygotowywał wspaniałe spektakle dla dzieci; później sami robiliśmy w domu przedstawienia dla rodziny, deklamowaliśmy wierszyki. Dbano też o nasze sportowe przygotowanie, jeździliśmy na nartach i łyżwach. Przedwojenne zimy były śnieżne, a śródmieście Lwowa leży w kotlinie i wiele ulic pnie się na wzgórza – było więc mnóstwo terenów do szusowania. Na wschód od Lwowa ciągnie się pasmo wzgórz, którego najwyższym szczytem jest tzw. Czartowska Skała. Był z niej bardzo długi zjazd wprost do podmiejskiej restauracji. Wracało się tzw. skiringiem: sanie ciągnęły linę, której się trzymaliśmy, szosa była dostatecznie śnieżna, by tak zajechać do domu.

Na lato ojciec urządził nam wspaniałe wakacyjne miejsce pod Lwowem, w Brzuchowicach. Miał to być skromny letni domek, ale tata miał zaprzyjaźnionego architekta, więc powstała całkiem ładna willa. Nazywała się „Leśna”, był przy niej nawet ogrodzony kawałek lasu. Huśtaliśmy się, bawili w chowanego, grali w krykieta – było wesoło. W niedzielę zawsze pełno gości.

Dzieci w tych czasach były blisko z rodzicami?

W różnych rodzinach wyglądało to zapewne rozmaicie. U nas mama chodziła z nami na spacery. Kiedy zaczęliśmy jeździć na nartach, początkowo stała i marzła, potem też jeździła. W lecie razem chodziliśmy na plażę, uczono nas pływać, Zbyszek pływał jak ryba. I wszystkich denerwował, bo wypływał daleko, widać go nie było. Lubił zresztą sprawdzać, czy jest dla mnie kimś ważnym. Mówił: „idę się zgubić” i wychodził za furtkę. Jak znikał, wybiegałam za nim z krzykiem – to była taka próba.

Mama nie pracowała, to było wtedy normalne. W domu była też babcia od opowiadania bajek i gosposia od gotowania obiadów, prania, palenia w piecach... Rodzinę stanowiły trzy pokolenia pod jednym dachem, co zapewnia bezpieczeństwo i dzieciom, i starszym.

Czytaliśmy pod kołdrą

To była szczęśliwa rodzina?

Tak, szczęśliwa. Ciepła. Nie byliśmy jakoś specjalnie karani, dbano o nas. Rodzice się kochali. Kiedyś obliczyłam – jak Marquez, który w „Miłości w czasach zarazy” napisał, że uczucie jego bohatera trwało tyle i tyle lat, miesięcy i dni – że rodzice byli ze sobą 42 lata, 3 miesiące i 25 dni – do śmierci taty. Przed wojną byliśmy względnie zamożni, wystarczyła praca ojca, który był dyrektorem małego banku o nazwie Małopolski Bank Kupiecki, wspomagającego polskie sklepy i przedsiębiorstwa. A później tata został też dyrektorem lwowskiego oddziału Towarzystwa Ubezpieczeniowego Westa. Jakoś to łączył, był pracowity.

Ale nami też się zajmował. Lubił uczestniczyć w dziecięcych zabawach, sam je inicjował. Uczył nas wielu rzeczy, to on jako pierwszy zainteresował Zbyszka literaturą. Jeszcze nie chodziliśmy do szkoły, gdy zapraszał nas do gabinetu, by nam coś przeczytać. Fragmenty z „Pana Tadeusza” albo „Trylogii” – opowieść o Domeyce czy o tym, jak Kmicic wysadza kolubrynę – ciekawe i zabawne, żeby dzieci chwyciły haczyk. Później w szkole przeglądał nasze wypracowania z polskiego.

Chodziliśmy do zwykłych szkół powszechnych. Ojciec uważał, że prywatne szkoły są niewskazane, że mamy mieć to samo, co wszyscy, i dobrze przykręconą śrubkę. Uczestniczyliśmy też w spotkaniach przyjaciół rodziców – przychodził lekarz, architekt, adwokat. Rozmowy były na pewnym poziomie i dużo z nich korzystaliśmy.

Dostawaliśmy dużo książek i kochaliśmy je. Jak nam gaszono światło, to czytaliśmy pod kołdrą, przy latarce, albo szliśmy z książką do łazienki i siedzieliśmy tam w nieskończoność. Pamiętam z tego czasu „Trylogię”, Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, cykle powieści historycznych, różne książki o przyrodzie.

Czy w rodzinie było przywiązanie do wychowania religijnego?

Tata nie chodził do kościoła, mama i babcia – tak. Ale to była prywatna sprawa taty, nas babcia zabierała na procesje, sypaliśmy kwiatki...

Kto z rodziców był ważniejszy?

Każdy miał swoją rolę. Matka była bliżej, ojciec był autorytetem – wystarczyło zagrozić: „powiem ojcu”. On nas nigdy nie uderzył, był dobry i zmartwić go było nam wstyd. Karani byliśmy w ten sposób, że ojciec nas nie przyjmował, nie zauważał, co okazywało się bardzo skuteczne. Miał talent pedagogiczny, został jakimś kierownikiem tej placówki, jaką jest rodzina.

Łobuzowaliście?

Troszeczkę tak. Gdy miałam siedem albo osiem lat, paliliśmy papierosy. Zbudowaliśmy sobie skrytkę, ale zaczął się z niej wydostawać dym i mama nas nakryła. Ojciec wszedł do naszego pokoju i powiedział: „Nie chcę mieć dzieci, które kłamią i kradną”. Na to babcia krzyknęła: „Jezus, Maria!”. On tę patetyczną scenę odegrał, bo na pewno w duchu się mocno podśmiechiwał.

Znacznie później, gdy miałam 17 lat, bardzo się z jakiegoś powodu buntowałam. W końcu ojciec rzekł: „Nie możemy się zgodzić, więc musimy się rozstać. Ja odejdę z domu, bo ty byś się zmarnowała”. Włożył kapelusz na głowę i oczywiście zaraz zaczęłam go przepraszać. Postawił na swoim, troszkę blefując.(...)

cały wywiad na: http://tygodnik.onet.pl/33,0,12965,3,artykul.html