Maria S.

Maria S. Civis totius
mundi...

Temat: Detektyw Pesco vel Iredyński

"Ryba płynie za mordercą" w kategorii rasowy kryminał raczej nie ma szans z bogatym dorobkiem PRL-owskiej prozy tego typu. Daleko mu i do wyrafinowania Słomczyńskiego piszącego pod pseudonimem Joe Alex i do wdzięku rodzimej Aghaty Christie – Joanny Chmielewskiej. Już prędzej sprawdza się jako wprawka gatunkowa, sygnalizująca możliwości narracyjne oraz ironiczny dystans autora. Lecz twórca tej udanej stylizacji na powieść detektywistyczną wolał w chwili publikacji nie ujawniać swego nazwiska.

Utwór po raz pierwszy ukazał się w 1959 roku, kiedy jego autor – Ireneusz Iredyński miał ledwie 20 lat. Miał już za sobą młodzieńcze wtajemniczenia literackie, kiedy to wespół z Andrzejem Bursą współpracował przy spektaklach teatru Kantora, a także pisał dla prasy codziennej. Prawdopodobnie "Ryba płynie za mordercą" ukazała się pod pseudonimem, aby nie psuć artystycznych aspiracji autora, który przecież w tym samym roku debiutował tomikiem "Wszystko jest obok". Powieść, jeśli wierzyć relacjom znajomych, powstała z dnia na dzień, ot tak wystukana na maszynie i była rodzajem zabawy konwencją. Świadczy o tym już pseudonim obrany przez Iredyńskiego – Umberto Pesco. Kto zresztą wtedy, u zarania epoki gomułkowskiej kojarzył nazwisko włoskiego semiotyka?

Akcja powieści rozgrywa się we Włoszech, a jej bohaterem jest detektyw, prowadzący dochodzenie w sprawie morderstwa wpływowego producenta filmowego. Iredyński z premedytacją odwołuje się do wszelkich możliwych stereotypów, jakimi wówczas określało się kryminał z Zachodu, czyli blichtr, niskie pobudki i moralna degrengolada. Główna wartość utworu tkwi w jej żywiole parodystycznym, zrozumiałym dopiero wtedy, gdy uwzględni się moment jego napisania – okres pomiędzy traumą socrealizmu a manifestacją pokolenia 56.

Iredyński formalnie nie został wliczony w poczet znakomitości, których wejście w literacki świat przypadło na znamienity rok 1956. Kojarzono go jednak z pokoleniem Współczesności, choć najwłaściwiej byłoby znaleźć dla niego jakąś outsiderską niszę. Twórczość Iredyńskiego bowiem rzadko współgrała z rytmem oficjalnego życia literackiego. I było to zamierzone działanie autora.

Wypiąć się na wszystkich i pozostać na uboczu, taki schemat bytności pozostawił Iredyński po sobie w tysiącach towarzyskich anegdot. Wiecznie pijany i nienawistny wobec świata zewnętrznego. Mało którego pisarza bano się tak jak jego. Nieobliczalny, potrafiący pobić pod lada pretekstem. Ale ów wizerunek w dużej mierze malowały tendencyjne raporty PRL-owskiej bezpieki, a także z lubością kreowana przez autora legenda literacka mizogina i awanturnika. Mniej znane były inne przymioty Iredyńskiego, jak np. podkreślana przez Marka Nowakowskiego, niesłychana łatwość pisania oraz erudycja.

Po "Rybie" autor wrócił do prozy w 1962 roku, wydając skandalizujący "Dzień oszusta". Oburzenia nie krył nawet Stanisław Lem. Oto pojawił się pisarz, idący w nihilizmie na całość. I tak potem miała wyglądać proza Iredyńskiego: brutalna, oschła, amoralna, a co gorsza, pisana z jadem cynizmu, który potrafił czytelnika szybko odstręczyć od lektury. Autor nie oszczędzał nikogo, włączając w to i siebie samego. Najciekawsze i zarazem najbardziej niedocenione okazały się dwie krótkie powieści wydane w latach 70. "Człowiek epoki" transformował poetykę horroru wampirycznego w zjadliwą, gombrowiczowską w duchu groteskę, z kolei "Manipulacja" była jednym wielkim oskarżeniem współczesnej awangardy artystycznej.

To nie proza jednak przyniosła Iredyńskiemu największe laury, lecz dramaturgia. I tutaj spełnił kto wie, czy nie decydującą rolę w reformowaniu stylu współczesnego, polskiego teatru. Jego sztuki wprowadzały na deski sceniczne poetykę znaną z dokonań m.in. Geneta czy Ghelderode'a. "Żegnaj Judaszu" czy "Jasełka moderne" to w tym zakresie dramaty rewolucyjne. Nic dziwnego, iż zwróciły uwagę na Zachodzie.

Po śmierci Iredyńskiego w 1985 roku, wydawało się, że wcześniej czy później przyjdzie moment ponownego zainteresowania dorobkiem autora. Jak dotąd chyba nie przyszedł. Winna temu głównie osobliwa natura pisarza. Iredyński bowiem pełniej realizował się w swojej buntownicznej postawie niż na polu literackim. Można zaryzykować stwierdzenie, iż nawet najwybitniejsze jego dokonania nie są na miarę jego możliwości. Czy gdyby mniej pił, a miał więcej pokory, stworzyłby jeszcze lepsze utwory?

Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, ale na pewno jest sens sięgania do spuścizny autora właśnie teraz. "Ryba płynie za mordercą" pokazuje Iredyńskiego z przymrużeniem oka. Po jej lekturze, bezbolesnej i zabawnej, warto przejść do pozostałych powieści. Mimo obciążenia czasów, w których były pisane, ich ostrość wizerunku relacji międzyludzkich jest wciąż aktualna. Takiej terapii szokowej na próżno szukać u najradykalniejszych pisarzy młodego pokolenia, którzy, nawet jeśli tego nie wiedzą, są dłużnikami Iredyńskiego. Choć on sam nigdy na nikim się nie wzorował. (KO)