Temat: Allen: Budzę się i jestem zabawny

W Ameryce ukazał się pierwszy od ponad 25 lat zbiór opowiadań Woody'ego Allena. Większość z nich publikował wcześniej magazyn "The New Yorker". Im bardziej przekonuje, że nie jest postacią ze swoich filmów, tym mocniej go z nią utożsamiamy

Kiedy kilka tygodni temu odbierał doktorat honoris causa Uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie, powiedział: "Zostałem reżyserem, bo wydawało mi się, że tylko ja mogę wytłumaczyć aktorom, jak powinni wypowiadać napisane przeze mnie słowa".

Czy po siedemdziesiątce spoważniał? Podczas wywiadów telewizyjnych, z których kilka można obejrzeć w internecie, nie wygłupia się jak 36 lat temu w programie Dicka Cavetta, kiedy przewracał stolik nieporadnymi ruchami i udawał, że jego gra na klarnecie to tylko dowcip. Również dzięki takim występom Allen w kinie i poza nim stał się dla widzów tym samym człowiekiem. Niedawno powiedział "Guardianowi": "Przez całe życie próbowałem przekonywać ludzi, że nie ma wielkiego podobieństwa między mną na ekranie i mną w prawdziwym życiu, ale z jakiegoś powodu nie chcą o tym wiedzieć. Kiedy widzisz komika takiego jak Charlie Chaplin, różnica jest oczywista - zakłada kostium, melonik, przykleja wąsiki i zmienia rolę".

Allen powtarza swoje żarty sprzed lat, ale robi to jak doskonały gawędziarz. Z jego nowych tekstów, fragmentów wywiadów, publicznych wystąpień i starych scenariuszy można ułożyć jedną historię. "Ponieważ wszechświat się rozszerza, szukanie szlafroka zajęło mi dziś rano więcej czasu niż zwykle" - pisze w "Mere Anarchy". To zdanie pasuje do młodego Alvy'ego z "Annie Hall". Wpadł w depresję, kiedy przeczytał, że wszechświat zmierza do eksplozji. "Pewnego dnia rozleci się i to będzie koniec wszystkiego" - mówi. Jego matka na to: "Co wszechświat ma wspólnego z twoim życiem? Tu jest Brooklyn. Brooklyn nie zmierza do eksplozji". Alvy mógłby być bohaterem satyry z "Mere Anarchy" o tragicznych skutkach nieprzyjęcia dziecka do renomowanego przedszkola, a jego terapeuta - lekarzem z innego opowiadania, który zamiast finansowego wynagrodzenia za wizyty akceptuje prawa autorskie piosenek.

Niezależnie jak bardzo przekonuje, że nie jest bohaterem, którego stworzył - innego nie znamy. Czytając jego teksty, trudno nie myśleć o nerwowej gestykulacji, jąkaniu się i roztargnionych spojrzeniach. Anegdoty ze swoich opowiadań może przecież sprzedawać znajomym podczas kolacji na Manhattanie, w mieszkaniach nowojorskich inteligentów, które znamy z jego filmów.

Zapytany przez dziennikarza "Guardiana", czy nie boi się, że pewnego dnia przestanie być zabawny, mówił: "Nie, budzę się i jestem zabawny. Wychodzę z łóżka i mogę pisać. Praca nad moimi tekstami przy odrobinie talentu to naprawdę nic wielkiego. Nie jestem Szekspirem ani Czechowem. Nie mam pomysłów, które zmienią historię literatury. Ale dzięki nim wiodę całkiem przyjemne życie".

A do tego są też wystarczająco dobre, by nawet powtarzane w nieskończoność wciąż śmieszyły.
Marta Strzelecka GW