Temat: Czas , zegary....
Gastón Baquero*
Marcel Proust płynie barką przez Zatokę Koryncką
W cieniu kwitnącej młodości
dożywał swych dni stary Anaksymander.
Tak zgrzybiały już był ten sławny mądrala,
że ust nie otwierał, ani się uśmiechał, ni pojmował cokolwiek
z feerii włosów jasnych, z dowcipów i śmiechu
najpiękniejszych dziewcząt Koryntu.
To było pod koniec jego życia,
kiedy ludzie mruczeli, gdy przechodził:
Anaksymander ma przed sobą, co najwyżej, trzy lub cztery słoneczniki
do oskubania,
I na tym skrawku czasu, tuż przed śmiercią,
Anaksymander odkrył zagadkę czasu.
Był tam w Koryncie, nad zatoką, w otoczeniu rozkwitłych dziewcząt.
Opanowała go wówczas nieszkodliwa mania
osłaniania się przez słońcem południa parasolką na pół zieloną, na pół niebieską.
Nie witał się z rówieśnikami, nie uczęszczał do miejsc gdzie bywają starcy,
nie miał już nic wspólnego z ludźmi na agorze,
prócz starości, siwizny wokół brody: Anaksymander
przeniósł się w czas kwitnącej młodości,
jak ktoś, co kraj opuszcza, by w innym leczyć się z zastarzałej rany.
Nadchodził w południe aby zasiąść w cieniu ćwierkających dziewcząt z Koryntu,
wlokąc się noga za nogą, niewzruszenie, z parasolką otwartą nad głową, i przysiadał cichutko
pośrodku, nasłuchując ich świegotania, obserwując delikatną geometrię tych kolan
o barwie pszenicy, łowiąc wzrokiem ulotną gołębicę różanopiórą,
trzepocącą się pod mostem ramion.
Nic nie mówił stary Anaksymander,
jakby nic nie wzruszało go pod tą parasolką, czującego w sobie
przepływ czasu, wśród słodkich dziewcząt z Koryntu, czasu
jak delikatna mżawka
wśród złotych szpilek, połysku wilgotnych czereśni,
czasu, co się owijał wokół kostek dziewcząt z Koryntu;
ten sam czas, który gdzie indziej przybliża wargom puchar
trucizny nie do odrzucenia,
tutaj sycił południe nektarem tak upajającym,
jakby on także, czas, rwał się do życia, do ludzkiej postaci,
rozkoszując się skórą jak jedwab i błyskiem w oczach niebiesko-zielonych.
Milczący Anaksymander
co dzień przepływał, jak łabędź, wśród obłoków piękna, i tak trwał;
był tam, w środku i poza czasem, smakując łyk za łykiem
wieczności, i mrucząc sennie, jak kot przy piecu. O zmierzchu wracał do domu,
by po nocy układać wierszyki
dla rozćwierkanych gołębic Koryntu.
Inni mędrcy plotkowali bez wytchnienia.
Doszło do tego, że Anaksymander stał się tematem częściej poruszanym
w czasie nudnych konwentykli
niż rytuał corocznych zbiorów, zawijania i odpływania statków z przystani.
- Zawsze wam mówiłem, czcigodni
starcy Koryntu – obwieszczał wróg jego odwieczny, Prodigiusz
że on nie jest prawdziwym mędrcem, ani nawet przyzwoitym człowiekiem. Jego dzieło? –
To czyste naśladownictwo, powtarzanie innych. A w środku pustka.
To wszystko jest puste jak beczka po winie, kiedy Tebańczycy
do dna wysączą światło naszych winnic.
Niewzruszony Anaksymander szedł ulicami miasta ku zatoce.
Szedł i wyławiał z gwaru, z niebieską parasolką od słońca nad głową,
fragmenty rozmów o tym, co się wydarzyło:
jeden po drugim wpadał gdzieś w podziemia czasu kolejny starzec.
Dzień po dniu wycinały w pień starców wysłanniczki Prozerpiny,
i tylko ich popioły
wzlatywały ku morzu, nad wody utkane z materii fiołków, bo takie jest morze w Koryncie.
Odchodzili w cień wszyscy, tylko Anaksymander trwał nieporuszenie,
wysiadując w słońcu wśród dziewcząt.
Fałda tuniki Atalanty, odsłonięta szyja Aglai
gdy Aglaja słała w niebo swą pieśń, naśladując melodię słowika,
i uśmiech Anadiomeny – oto czym się żywił co dzień Anaksymander,
i był tam, trwał, gdy wszystko wokół niego przeniosło się do nicości.
Pewnego dnia, na horyzoncie Zatoki Korynckiej, ujrzał
niewielką barkę, płynącą z daleka.
W niej, wiosłując z uporem strudzonego astmatyka, zbliżał się człowieczek
w słomkowym kapeluszu, w białym kapeluszu z czerwoną wstążeczką
na głowie. Ze swej perspektywy
człowieczek spoglądał w głąb zatoki, gdzie ujrzał z daleka
niebieską parasolkę, krążek świetlisty jak słońce. I tam też płynął.
Zawzięty, uparty, nucąc coś do taktu, z dłońmi w rękawiczkach,
człowieczek wiosłował. Anaksymander zaczął się uśmiechać.
Znieruchomiała po środku zatoki barka zwyciężyła czas.
Słomkowy, biały kapelusz obwieścił, że człowiek zawraca.
Tej nocy, przed zaśnięciem,
Marcel Proust krzyczał w przestrzeń, z głębi swego łoża:
„Mamo, więcej papieru! Przynieś mi cały papier, jaki jeszcze został!
Zaczynam nowy rozdział mego dzieła
pod tytułem:
W cieniu zakwitających dziewcząt.
[1973]
z tomu „Magias e invenciones”, 1984
tłum. Krystyna Rodowska
*notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki do polskich
przekładów w temacie Poezja iberyjska i iberoamerykańskaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 11.06.11 o godzinie 15:43