Andrzej M.

Andrzej M. Żagle i media

Temat: Skradzione oczy zbłąkanego reżysera

Skuszony inicjatywą Złotej Paczki (to taka grupa "spotkaniowa" na GL)wybrałem się wczoraj na film "Skradzione oczy". Po wyjściu postanowiłem coś napisać. Nie jestem zawodowym pisarzem, ani recenzentem, dlatego jak wyszło to wyszło, ale od przekazania wrażeń nie mogłem się powstrzymać. Szczególnie, że były negatywne...

Lubię chodzić na filmy „nie-przypadkowe”, nie byle jakie, często wcześniej czytam recenzje, nabieram wyobrażenia czego można się spodziewać, decyduję czy chcę obejrzeć ten film czy nie. I zwykle wychodzę z kina bardzo zadowolony. Dziwne, bo jakoś nie przypominam sobie takich wrażeń po obejrzeniu filmów z kręgu kina bałkańskiego kina, jak to było tym razem…
Nie jestem zawodowym recenzentem, nie wiem jakie sa opinie fachowców na temat tego filmu...to co poniżej można potraktować jako pewną dawkę ekshibicjonizmu, może czasem trochę nawet nieskładną…

Tym razem było inaczej. Szybka decyzja, do której podjęcia przyczyniło się spotkanie „Złotej paczki”. Nieznany tytuł, dwa zdania opisu przeczytane w necie. Ona - Turczynka (muzułmanka), On - Bułgar (chrześcijanin), jakieś uczucia budowane i szarpane wiatrami historii i polityki (całkiem zresztą współczesnej, bo jest to koniec lat 80) . Powinno być ok. Idąc do kina miałem jeszcze w głowie zdjęcie plakatu filmowego, z dwojgiem młodych ale jakby starych ludzi, na drewnianej ławeczce pod kamienną ścianą „wspólnego” domu, i moje przeświadczenie zbudowane na doświadczeniach z przeszłości, że i na ten film warto się wybrać.

„Nawet jeśli się komuś wydaje że ma coś do powiedzenia, to nie znaczy że musi od razu kręcić film” - powiedział ktoś mądry…czyli co mi przyszło do głowy jak już wyszedłem z kina..

Moje pierwsze wrażenie było takie, że właśnie wyszedłem z pokazu pierwszego dzieła jakiegoś młodego reżysera, który jest bardzo ambitny, bardzo, ale to bardzo chce przekazać widzowi coś ważnego, coś tam potrafi, no i przede wszystkim to dużo dobrych filmów się oglądał. I wszystkie swoje dotychczasowe pragnienia z tytułu tworzenia postanowił zrealizować w jednym filmie.

Mamy zatem główną bohaterkę, Muzułmankę, która stracie męża (nic o tym do końca nie wiemy) wraca do opuszczonej rodzinnej wioski, z której jako muzułmanka musiała wcześniej wyjechać. Tworzy się obraz dramatu „jednostki pędzonej zawirowaniami historii”, autor pokazuje że każdy kraj ma swoje czarne karty, których powinien się wstydzić. W tym przypadku chodzi o prześladowania ludności muzułmańskiej pochodzenia tureckiego w Bułgarii. Aitan (po nowemu Anna) chce się trzymać swej religii, tradycji, buntuje się przeciw zmianie imienia na chrześcijańskie, nosi tradycyjne stroje, prawie przeprowadza zamach na placówkę miejskiej władzy. Żeby było atrakcyjniej da widza, odbezpieczony granat zamierza dać w ręce młodego zdolnego rekruta bułgarskiego wojska.…(którego widzimy wcześniej na filmowym plakacie)

Mamy też kompletnie nierozegrany wątek rozgoryczonego sobą w „nowym ładzie” brata naszej bohaterki. Nie może się pogodzić, że kiedyś uciekł przez nową władzą, a teraz żyje utopijnymi i niezrealizowanymi pomysłami powstania tureckiej ludności.

Mamy też dramat małego miasteczka, gdzie polityka czystości narodowościowej zaczęła dzielić mieszkańców na tych prawowitych-właściwych i tych co „ich nigdy tu nie było”. Muzułmańskich Turków żyjących w Bułgarii i tych „prawowitych chrześcijan”.
Niedawni sąsiedzi i znajomi patrzący na siebie z nienawiścią, już nie tolerujący religii swego sąsiada, jego zwyczajów, tradycji. Kiedyś razem siedzieli na ławce, teraz boją się przejść na drugą stronę ulicy. Z jednej strony władza zmieniająca imiona do trzech pokoleń wstecz, niszcząca muzułmańskie groby, zacierająca ślady obecności Turków na terenach współczesnej Bułgarii, z drugiej ludzie, którzy chcą po prostu normalnie żyć.
Dawni sąsiedzi i znajomi, którzy teraz na widok ludowego stroju tureckiego nie zatrzymują samochodu bo „taki prikaz władzy”, zaplombowują meczet, a muzułmańską procesję witają kijami i czołgami.
Przypomniały mi się wtedy sceny z filmu „Zanim spadnie deszcz”, i przychodzi refleksja że tak właśnie wyglądał początek dramatu na Bałkanach w latach 90. Film ma wtedy formę fabularyzowanego dokumentu, bez plastyki obrazu, prawie sprawia wrażenia kręconego kamera „z ręki”. Ale ten chaos i szorstkość nie jest zamierzona, raczej przypadkowa...

Nowa władza w miasteczku składa się między innymi z bardzo zdolnego młodego żołnierza, który pomaga tej władzy wprowadzać nowe. I mimo jakichś wewnętrznych rozterek (nie wiemy dlaczego, w sumie niedawno wyszedł z więzienia, które tak skutecznie resocjalizuje ) wedle rozkazu dowódcy jedzie czołgiem prosto w tłum muzułmańskiej demonstracji, powodując śmierć córki naszej bohaterki. Mało ? To powiem, że chwilę potem wariuje i zakochuje się jednocześnie.

Mamy wątek masowej migracji do Turcji mieszkańców bułgarskiej prowincji, plombowania domów, zabierania ze sobą woreczków ojczystej ziemi, kolumn żiguli z walizkami na dachowych bagażnikach. Do tej pory mamy wrażenie że jeszcze to jakoś się składało do kupy..

W tym momencie dramat polityczny się jednak kończy, a zaczyna inny, a widz już się gubi kompletnie. Wprowadzony zostaje na teren szpitala dla obłąkanych , zaczyna widzieć alegoryczne sceny jakiegoś teatru dla wariatów.
Są w tym teatrze także nasi bohaterowie, a sposób pokazania ich choroby jest jakiś infantylny i mało wiarygodny. Szpital jest na tyle jednak sprawny w swojej terapii sztuką, że bohaterowie wychodzą z tego dość szybko. Jemu pomaga malowanie obrazów i pływanie w pustym basenie a Jej kłótnie z wszystkimi dookoła. W każdym razie leczą się szybko i skutecznie.
Ona daleko wyjeżdża, a on za nią jedzie. Klasyka. No bo cały czas jest w niej zakochany, co po wyleczeniu uświadamia sobie jeszcze bardziej . I żeby było jak w dobrej komedii, skradzioną z terenu szpitala karetką jedzie za wybranką. Trafia do jej rodzinnej wioski i postanawia dokonać największego poświecenia dla pokazania swej miłości ,czyli obrzezania. To jednak do niej nie trafia.

W tym momencie w filmie zaczynają się pojawiać elementy cechujące komedie romantyczne. Zdobycie sympatii dziadka rodziny poprzez przyznanie się do „bycia wariatem”, zabijanie i odbijanie drzwi do swoich sąsiadujących domków, podsuwanie garnuszków z mlekiem czy jagodami, kolacja w pierwszych strugach nadciągającej burzy. Jak twarde by nie było serce kobiety nawet w stosunku do zabójcy jej dziecka, to się jednak okazuje, że kropla drąży skałę…Jak zobaczyła że On wytrwale zbudował z deseczek i sznurków ładny domek na palach to już nie wytrzymała. Potem już tylko romantyczny wieczór przy ogniu z kominka i symboliczny rzut kamery na dwie wieże po obu końcach wioski – jedna będąca wieżą meczetu, a druga z chrześcijańskim krzyżem. Miłość ponad podziałami...Super. Wydaje się że to wystarczy, ale nie…

Przecież na końcu pojawia się znowu „brat –wojownik” (nie wiadomo kiedy wyjechał i teraz tez nie wiemy skąd wrócił) z zamiarem zastrzelenia „niewiernego” kochanka swojej siostry. Z odbezpieczonym pistoletem skrada się cicho po schodach do kochanków, jednak widząc ( a może bardziej słysząc) budujące się szczęście rezygnuje z tego zamiaru i wyrzuca pistolet w krzaki a z nosa cieknie mu krew….

Kto zrozumiał o co w tym chodzi to brawo.

Dużo tego..za dużo..
Niespójny jest ten film i chaotyczny, jak mało który. Zmęczył nie tyle treścią, ale formą. Za dużo pobocznych nierozegranych wątków, przypadkowych postaci, pomieszanych stylów. Polityczny dokumentalizm miesza się z poetyckimi alegorycznymi impresjami, a pojawiająca się w pewnym momencie naga nimfa o imieniu Ofelia to już stanowczo "o jeden most za daleko". Główni bohaterowie mimo wymuszonej fabułą wyrazistości są bez charakteru, a piękna sceneria Bałkanów która aż się prosi by być tłem dla politycznego dramatu nie jest ukazana ani razu. Miałem wrażenie że reżyser już w trakcie realizacji filmu dopiero myślał jak nakręcić kolejną scenę.. Pewnie da się to wszystko zmieścić w 2 h filmu, i pewnie kinematografia światowa zna przypadki gdzie dużo bardziej skomplikowane rzeczy dało się zgrabnie poukładać, ale tu się ewidentnie nie udało. Kuchnia „fusion” jest modna i już dobrze znana, ale w tym przypadku trochę za dużo przypadkowo dobranych składników do tego gulaszu.