Jakub K.

Jakub K. Pokaż mi swojego
notebooka a powiem
ci, kim jesteś...

Temat: Milczenie Lorny

Z dobrym filmem jest jak z jedzeniem smalcu. Potrzeby jest oczywiście smalec (fabuła), chleb, koniecznie wiejski (muzyka), ogórki kiszone (zdjęcia i montaż), gruboziarnista sól (talent aktorski) i zimna wódka (efekty specjalne), która, jako jedyna, nie jest niezbędna w procesie konsumpcji ale zawsze jest mile widziana. Niestety, bracia Dardenne, scenarzyści i reżyserzy „Milczenia Lorny” w swej wizji podają nam miskę ze smalcem, nie pierwszej resztą jakości, z wbita weń łyżką i życzą smacznego. Mnie zemdliło.

Tytułowa Lorna to albańska, młoda emigrantka, która właśnie kończy biurokratyczną procedurę zdobycia belgijskiego obywatelstwa, przez fikcyjny ślub z uzależnianym od heroiny Claudym. Fabio, mafijny kontakt Lorny, już planuje pozbycie się jej męża, aby dobić targu z bogatym Rosjaninem, dla którego ślub z Lorna będzie identyczną okazją do zdobycia obywatelstwa. Lorna, wraz ze swym ukochanym Sokolem, usiłują tym sposobem uzyskać pieniądze na swoją wymarzoną restaurację. Czy Lorna biernie będzie przyglądać się zabójstwu? Sprawdźcie sami. Ale żeby nie było, że nie ostrzegałem.


Film oczywiście zdobył wielkie uznanie krytyków i przyniósł swym twórcą Złotą Palmę w Cannes za scenariusz. Jako, że mówimy o kinie europejskim, nie budzi to mojego wielkiego zdziwienia – mój ulubiony typ widza i krytyka, czyli pretensjonalny onanista występuje na naszym kontynencie najliczniej. Ale świat jest piękny dzięki swojej różnorodności, więc niech im będzie. Film teoretycznie miał szanse poruszyć istotny dla obywateli zjednoczonej Europy, problem imigrantów i dwubiegunowej asymilacji w nowym środowisku. Niestety jego realizacja pogrzebała na to wszelkie szanse. Poziom aktorski jest delikatnie mówiąc niesatysfakcjonujący. Niedelikatnie – szaro, nudno i bez wyrazu. Arta Dobroshi, wcielająca się w tytułową Lornę, przez większość filmu pojawia się w kadrze z galopującą depresją na licu, później usiłuje okazać nękające ją rozterki moralne, z równie umiarkowanymi wynikami. A zbudowanie każdej sceny wokół jej postaci, wymaga od aktorki znacznie lepszego warsztatu. Opiekun, konkubent i inne, nieliczne postacie drugoplanowe pojawiające się w filmie, są zwyczajnie nijakie, jako jedyny moje uznanie zdobył Jérémie Rénier, jako Claudy, mąż heroinista. Widać, że jest to doświadczony aktor i jego zaangażowanie w rolę. Muzyki nie ma, toż to zbytek, więc komentować jej nie będę. Zdjęcia i montaż również nie porażają – choć reżyser miał szanse pokazać belgijskie miasto Liege, nie zrobił tego. A szkoda, bo często piękne zdjęcia metropolii, szczególnie europejskich, zupełnie zmieniają klimat i przekaz filmu. Akcja ciągle rozgrywa się w jakiś pomieszczeniach, wprawiając w widza w poczucie klaustrofobicznego znudzenia.

Reasumując – pretensjonalna nuda. Ambitne kino europejskie nadal traktuje widza jak męczennika i wychodzi z założenia, że jeśli mamy się rozwijać to w cierpieniu. Ja tym Państwu podziękuję – wole „Godziny”. Widziałem je już z sześć razy i czas sięgnąć po nie ponownie. Ale Stephen Daldry, reżyser tego majstersztyku, traktuje widza jak przyjaciela w podróży.