Temat: 5 ostatnio ogladanych
Jak zostać królem (2010) – 9/10. Mój absolutny faworyt od bardzo długiego czasu. Oceniam go wyżej od „Czarnego Łabędzia”, bo bardziej przemówił do mnie emocjonalnie. Mało jest filmów, które emanują takim ciepłem i tak zręcznie sterują emocjami widza. „Król” nie apsiruje na siłę do bycia „arcydziełem”, jak niektóre przyciężkie i pozbawione wdzięku kolubryny (Incepcjo, patrzę w twoją stronę!). Jest nakręcony z niebywałą lekkością i brakiem nadęcia typowego dla hollywoodzkich obrazów. Nie jest skupiony na rzeczach „większych niż życie”, a w nietypowy sposób opowiada historię, którą łatwo uznać za błahy i nieatrakcyjny temat.
Nie da się ukryć, że o sukcesie „Króla” decyduje przede wszystkim aktorstwo. Wszyscy tam błyszczą, a najjaśniej oczywiście Colin Firth. Zawsze wiedziałam, że jest dobrym aktorem, ale chyba nigdy nie miał okazji pokazać prawdziwej skali swojego talentu. Ta rola jest po prostu stworzona dla niego. Colin to jeden z niewielu aktorów, którzy potrafią powiedzieć tak dużo samymi oczami. Byłam jego kreacją głęboko poruszona i będę naprawdę rozczarowana, jeśli nie zostanie nagrodzony Oscarem.
Reszta aktorów wypadła równie wybornie, na czele z Rushem. Rewelacyjna postać, ten Logue. Aż by się chciało mieć takiego przyjaciela.
Duma i uprzedzenie (mini serial BBC 1995) - 9/10. Doskonałość, po prostu nie mogę się nazachwycać tym mini serialem. Bardzo dawno go oglądałam, wszak PP ma już ponad 15 lat! Świetny scenariusz, dowcipny i wciągający. Na początku trochę się bałam, że się będę nudzić, bo znam ogólny zarys fabuły i zakończenie, ale nic z tego. Zarwałam nawet trochę ze trzy noce, bo nie mogłam się oderwać. Serial ma wiele zalet, łącznie z piękną muzyką, ale na jego sukces przede wszystkim zapracowali spece od castingu. Tak perfekcyjnie dobranej obsady nie zdarzyło mi się widzieć w żadnym filmie, począwszy od pary głównych bohaterów, a kończąc na histerycznej mamuśce i cudownie obleśnym panu Collinsie (swoją drogą, gdzie oni znaleźli takiego gościa? ;)). Chemia między parą głównych bohaterów jest tak silna, że prawie widać latające iskry. Nie chcę nawet zaczynać tematu „Pan Darcy”, bo obawiam się, że nie skończę ;)
W trakcie oglądania na przemian gryzłam paznokcie z napięcia, rechotałam z mamuśki i pana Collinsa, miałam wilgotne oczy ze wzruszenia, a potem trudno mi było wrócić do rzeczywistości. Nawet teraz pisząc o tym mam szeroki uśmiech na twarzy.
Whale Rider (2002) – 7,5/10. Bardzo dobry, wzruszający, przybliżający kulturę Maorysów, ale nie aż tak powalący, jak można było oczekiwać po wielu entuzjastycznych recenzjach.
Czarny łabędź (2010) – 8/10. Wolno się rozwija, ale ani nie pozwala na chwilę nudy. Ostatnie momenty są tak intensywne, że aż trudno znieść to napięcie. Symbolizm w filmie może się faktycznie wydawać łopatologiczny, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Nie odniosłam wrażenia, że Aronovsky sili się na psychologiczne wyrafinowanie. Opowiada po prostu historię we właściwy sobie sposób. Kto oglądał jego poprzednie filmy, ten wie, o co chodzi. „Czarny łabędź” robi bardzo silne wrażenie na ludziach, co miałam okazję zaobserwować w rozmowach. Często słyszę „ten film siedzi mi do tej pory w głowie” i to chyba najlepiej podsumowuje „Łabędzia”.
Sanctum 3D (2010) – 0/10. Omijać szerokim łukiem! Wszystkie zarzuty są niestety prawdziwe. Zaczyna się faktycznie dość nieźle, w każdym bądź razie pojawia się nadzieja na dobre efekty 3D. Nic z tego. Efektów mało, za to jesteśmy nakarmieni taką dawką nieznośnego patosu i dialogów tak kiepskich, że aż człowieka mdli. Stężenie klisz scenariuszowych, aktorstwo poniżej wszelkiej krytyki, tylko ten główny grotołaz (ojciec) w miarę się broni. Myślałam, że takich filmów już się nie kręci.
Podsumowując - mięso mielone.