konto usunięte
Temat: Depresja? Borderline?
Witam.Od dłuższego czasu zmagam się ze złym samopoczuciem. Na początku myślałam że to przemęczenie, chwilowe przygnębienie. Tłumaczyłam sobie swój stan psychiczny jako normalny, "przecież każdy miewa gorsze dni, nie zawsze muszę tryskać energią i radością". Jednak apatia, marazm, rozdrażnienie, poczucie bezsensu nie ustawały, nie ustają, a wręcz nadal się pogłębiają, zwiększają częstotliwość. Przez myśl przeszło mi hasło "depresji". Zignorowałam to, bo przecież obcuję w środowisku, w którym choroby psychiczne to tylko wymysł współczesnej cywilizacji, grymas i samousprawiedliwienie. Tak myślałam do niedawna. Zaznaczę jeszcze, że uporczywa walka z każdym rozpoczynającym dzień porankiem, trwa około dwóch lat. Ostatnio jednak wklepałam w klawiaturę zakazane pojęcie- "depresja". Pojawiły się dziesiątki stron związanych z owym pojęciem. Zaczęłam czytać. Cedziłam objawy, przyczyny, przewertowałam wiele artykułów. Wywnioskowałam, że praktycznie każdy przykład z wymienionych sztandarowych objawów, mogłabym przypisać swojej osobie. Zaburzenia snu (senność), odżywiania, aspołeczność, brak pewności siebie, ruminacja, pesymizm, brak energii, ciągłe przemęczenie, bierność, pasywność, trudności z koncentracją, zapamiętywaniem, brak motywacji, brak celu w życiu,myśli samobójcze... Oczywiście każda ze stron wnosiła jakiś inny objaw, ale podałam tylko te fundamentalne, najbardziej doskwierające. Tkwię w letargu. Cierpię. Naprawdę cierpię. Nie chcę być osądzona jako osoba użalająca się nad sobą, wyolbrzymiająca, histeryzująca i robiąca z igły widły. Nie mówię nic nikomu w środowisku w którym żyję. Zamknęłam się w sobie bo wiem, że tam nie znajdę zrozumienia. Piszę więc tutaj. Jeśli chodzi o bierność i płakanie nad rozlanym mlekiem. Nie było tak od początku. Próbowałam. Wiele razy próbowałam. Chciałam zwolnić tę destrukcyjną lawinę niepowodzeń, ale z każdym kolejnym krokiem, kolejna kostka domina przewracała się. Nieraz chciałam rozpocząć nowe życie. Jednak kolejne niepowodzenie godziło moją wrażliwą psychikę nad wyraz mocno. Wolałam zatem pozostać pasywna, ale bez kolejnych ciosów.
Przyczyn dopatruję się w sytuacji rodzinnej. Mieszkam z konserwatywnym, despotycznym ojcem- panem domu- oraz matką, posłuszną, wykonującą niedorzeczne polecenia, niewyrażającą własnego zdania kobietą. Żyją ze sobą ponad 20 lat. Ale w ich związku, nawet jako mała dziewczynka, nie dostrzegałam miłości. Oni się nienawidzą. Ojciec pije, krzyczy, wyzywa, poniża. I mamę i nas- mnie i brata. Jak byliśmy mali kilkakrotnie zdarzyło mu się nie zapanować nad emocjami i przejść do surowych kar cielesnych. Dziś rani tylko słowem, znęca się psychicznie.
Od zawsze słyszę, że jestem zerem, nic niewartą istotą, stworzoną tylko do rodzenia dzieci. Że jestem ofiarą losowego przypadku, że nie myślę, jestem głupia, pusta i nic w życiu nie osiągnę. Kiedyś się z tego śmiałam, w złości krzyczałam, że jeszcze się zdziwi mój osobisty tyran, że zrobię mu na przekór, że osiągnę dużo więcej niż on (mieszkam w nieprzeciętnych warunkach- brak łazienki, własnego pokoju, brak remontu od około 30 lat, niewymieniane urządzenia czy sprzęty domowe- łóżka z wystającymi sprężynami, zlew rodem z domu przedwojennego robotnika, brak pralki-mama pierze ręcznie itd itp.)
Dziś jednak widzę, że moje starania kończą się porażkami. Chcę iść na studia (jestem w II klasie LO), jednak już teraz mam trudności z przyswajaniem materiału. Próbuję ale... nie widzę efektów. Natomiast coraz bardziej dostrzegam, że jestem.. kolokwialnie mówiąc "tępa". Nowe zagadnienia z matematyki nie są zrozumiałe, podczas gdy cała klasa zaczyna, wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie- początkowym- jednak im coś w głowach świta, co nieco "ogarniają", ja niestety nie. Dopiero po kilkugodzinnej nauce w domu, rozjaśnia mi się temat. Tak jest nie tylko w przypadku matematyki. Nie umiem płynnie czytać na głos, wyrażać własnego zdania publicznie, moje konwersacje w języku angielskim są na poziomie A1- chociaż jestem teoretycznie na B2, wypracowania z j. polskiego piszę nadzwyczaj długo, a pojęcia z biologi pamiętam tylko na klasówce. Itd itp. Dodam, że czuję się również słaba z wf. To może śmieszne, ale nie potrafię, naprawdę!, grać w żadną grę zespołową, jeśli mam powtórzyć czynność pokazaną przez wuefistę sprawia mi to dużą trudność, często jako ostatnia bacznie obserwowana muszę kilkakrotnie powtarzać, podczas gdy inni już dawno skończyli z pozytywnym skutkiem. "Platwus fizyczny"- tak żartobliwie określają koleżanki jedną z dziewczyn, będącą w podobnej sytuacji z wf-u co ja. One ją lubią, jest w ich paczce, ale to totalne beztalencie, jak ja.
Hm... o co mi właściwie chodzi? Po co piszę tą wypowiedź? Nie, nie liczę na współczucie, ani wsparcie typu- wszystko będzie dobrze. Trudno się wczuć w to co przeżywam, nigdy pomoc nie będzie w stu procentach wystarczająco empatyczna. Chodzi mi jedynie o to, czy powinnam zgłosić się do specjalisty- czy on mi będzie umiał pomóc, skutecznie pomóc? I czy otoczenie, środowisko rodzinne, genetyczne ma jakiś wpływ na moje "nieogarnięcie" ? Jest jeszcze jakaś iskierka nadziei, dająca sens mojemu życiu, oprócz tej którą znalazłam w Bogu? Bo gdyby nie przekonania religijne, dziś bym już tego nie napisała.
Pozdrawiam.Oliwia Malinowska edytował(a) ten post dnia 27.10.12 o godzinie 19:28