Grażyna C. mgr turystyki,
Temat: Samouzdrawiające myslenie
Melinda to współczesna amerykańska szamanka. Mamy z nią rozmawiać na temat uzdrawiania, ale już na samym początku sięga po papierosa. Czujemy w tym momencie ulgę, wiemy, że nie toczymy rozmowy z nawiedzoną, lecz ze zwykłym człowiekiem z krwi i kości.- Dlaczego zajęłaś się psychoterapią? Czyżbyś sama miała jakieś poważne kłopoty w życiu - pytamy Melindę.
Przez chwilę nic nie odpowiada, zaciąga się papierosem. - Tak, miałam. Dawno temu umarła na białaczkę moja 13-letnia córka. Nie mogłam sobie dać z tym rady. Czułam, jak pogrążam się w rozpaczy. Czas teoretycznie miał mnie uleczyć, tymczasem z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej. Zdawałam sobie sprawę, że wpędzam się w chorobę, że jeśli chcę przetrwać, muszę coś ze sobą zrobić. Miałam szczęście, trafiłam do dobrego psychoterapeuty.
Któregoś dnia zapytał mnie, czy mam budzik. Powiedziałam, że naturalnie mam. Przynieś go jutro - polecił. Następnego dnia powiedział: pójdziesz do drugiego pokoju, usiądziesz na krześle, nastawisz budzik na 15 minut i przez ten kwadrans będziesz cierpieć tak mocno, jak tylko potrafisz. Poszłam do tego pokoju, nastawiłam budzik i cierpiałam. Ale kiedy za jakiś czas spojrzałam na budzik, okazało się, że upłynęły tylko cztery minuty. Posłusznie cierpiałam dalej, ale po kolejnych dwóch minutach zorientowałam się, że zaczynam się trochę nudzić. Cierpienie jakby odrobinę ustąpiło. Następnego dnia poszłam na spacer. Usiadłam na ławce w parku i próbowałam tam rozpaczać przez 15 minut. Nastawiłam budzik i... zamiast cierpieć zaczęłam się rozglądać. Ach, jakie to drzewo jest ładne - pomyślałam, jak to słońce pięknie prześwieca przez liście. To był naprawdę mądry psychoterapeuta. Zapytałam go, skąd wpadł na taki pomysł. - Tę sztuczkę wymyślono już dawno temu i sprawdziły ją całe rzesze ludzi - usłyszałam w odpowiedzi.
Pomyślałam, że skoro różne pierwotne ludy na całym świecie przez całe stulecia nauczyły się pewnych metod uzdrawiania duszy, to chyba warto poznać to, co jest dla nich wspólne. Ludzkość nie jest niemądra - odrzuca coś, co nie pomaga, a przekazuje kolejnym pokoleniom to, co cenne, co znosi cierpienie, tłumi lęk, walczy z chorobą, odsuwa widmo śmierci.
W antyseptykę też nie wierzono
Kiedy Melinda demonstruje nam szamańskie rytmy, wystukując je na krawędzi parkowej ławki, jesteśmy już prawie przekonani, że coś w tym musi być.
Bo niby dlaczego nie? Powoływanie się wyłącznie na naukowo zweryfikowane prawdy świadczy o braku pamięci. Cała historia medycyny obfituje w śmiertelne ofiary naukowych metod. Sięgnijmy choćby do "Stulecia chirurgów" Jurgena Thorwalda. 15 maja 1847 roku Ignacy Filip Semmelweis, węgierski Żyd, ginekolog-położnik, wywiesił w bramie wiedeńskiej kliniki położniczej zarządzenie: "Od dziś każdy lekarz i student wychodzący z prosektorium, przed wejściem na sale położnicze zobowiązany jest porządnie umyć ręce w stojącej przy wejściu miednicy z chlorowaną wodą".
Jeszcze grubo ponad 30 lat później kobiety umierały na gorączkę połogową, bo dopiero w 1873 r. Ludwik Pasteur odkrył bakterie gnilne, zaś cztery lata po odkryciu Pasteura dr Joseph Lister, ojciec współczesnej antyseptyki, wygłosił wykład o metodach antyseptycznego leczenia ran. Ówczesny świat medyczny wykpił więc metody Semmelweisa, bo nie miały uzasadnienia w ówczesnym stanie wiedzy naukowej.
"Historia życia Ignacego Filipa Semmelweisa jest dziś prawdziwym symbolem hańby, która zresztą nierzadko spada na lekarzy i naukowców lekceważących głębszą wiedzę i nowo odkryte prawdy" - pisze Thorwald.
Psychoterapeuta gra na bębnie
We wrześniu odwiedzili Warszawę i Zabrze dr Carl Simonton, Jeanne Achterberg i Melinda Maxfield. Zaprezentowali słuchaczom prawdy, w które sami głęboko wierzą, choć nie do końca są one udowodnione i zweryfikowane przez naukę. Carl Simonton, onkolog-radiolog wsławił się tym, że 27 lat temu jako pierwszy lekarz włączył psychoterapię do leczenia chorych na raka. Achterberg i Maxfield zajmowały się przez lata psychoterapią kliniczną. Dzisiaj Jeanne jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Terapie Alternatywne", a Melinda dyrektorem Fundacji Badań i Edukacji Wielokulturowej. Ich wykładów w Polsce wysłuchało tysiąc osób, a 300 psychologów i lekarzy wzięło udział w warsztatach szkolących terapeutów.
Goście starali się przekonać słuchaczy, jak ogromny wpływ na procesy zachodzące w ciele człowieka ma jego umysł. Może go wpędzić w chorobę, ale może też pomóc w wyleczeniu. Okazuje się, że "samouzdrawiającego myślenia" można się nauczyć. Dzięki temu - twierdzą terapeuci - sięga się do przyczyn chorób, a nie tylko ich skutków.
Najbardziej zaskakującą postacią z tej trójki okazała się Melinda, członek zarządu Fundacji ds. Studiów Szamańskich. Jej dwa wygłoszone w Polsce wykłady nosiły tytuły: "Osiem uniwersalnych zasad zdrowienia" i "Efekty rytmicznego bębnienia na EEG i na wrażenia subiektywne człowieka".
Opowiedziała nam, jak się zostaje współczesną szamanką zachodniego świata: - Kiedyś, jeszcze na uczelni, na zajęciach z psychologii wysłuchałam szamańskiego bębnienia - to taki specjalny rodzaj gry na bębnie, polegający na bardzo rytmicznym, szybkim uderzaniu w instrument - 4-4,5 uderzenia na sekundę. Seans trwał około 20 minut.
Siedziałam na tych zajęciach, słuchałam tej dziwnej muzyki i zdarzyło się ze mną coś bardzo dziwnego. Po prostu odleciałam. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że ja - mocno stojąca nogami na ziemi kobieta, nie sięgająca nigdy po twarde narkotyki i nie interesująca się specjalnie odmiennymi stanami świadomości - pod wpływem dźwięków bębna wprowadziłam się w stan zupełnego upojenia. Tego wieczora wiedziałam już, jaki tytuł będzie nosić moja dysertacja: "Wpływ szamańskiego bębnienia na elektryczne fale mózgowe". Kiedy powiadomiłam o tym mojego promotora, spojrzał na mnie jak na idiotkę, ale się zgodził. Za pomocą elektrod przyłożonych do głów badanych przeze mnie osób rejestrowałam zmiany potencjałów elektrycznych, które towarzyszą procesom metabolicznym w mózgu. Od czasu napisania mojej dysertacji upłynęło już wiele lat, a ja tymczasem coraz więcej czasu poświęcam szamańskiemu bębnieniu. Szybko nauczyłam się grać sama, zdobyłam doskonałe instrumenty, nagrałam profesjonalne taśmy z szamańskim bębnieniem, a teraz przekazuję innym swoją wiedzę i umiejętności. W Polsce również wystąpiłam przed liczną grupą psychoterapeutów. Mam nadzieję, że przynajmniej część z nich zapamięta ten wieczór, a może niektórzy z nich nawet kupią sobie bęben. Wielokrotnie przekonałam się, że jest on niezwykle pomocny w uzdrawiających wizualizacjach.
Cudowne ozdrowienie
Pacjent, który odmienił życie dr. Carla Simontona, trafił do kliniki z rozpoznaniem nieoperacyjnego raka krtani. Miał 61 lat, ważył 45 kg i wydawało się, że jego dni są policzone. Lekarze zastanawiali się, czy w ogóle poddawać go naświetlaniom. Rokowania były fatalne, a sama terapia mogła tylko przysporzyć choremu dodatkowych cierpień. Simonton postanowił, że obok radioterapii zastosuje dodatkowo ćwiczenia relaksacji i wizualizacji. Efekty tej kuracji przeszły najśmielsze oczekiwania - wkrótce chory zaczął jeść, choć przedtem z trudem udawało mu się połykać własną ślinę, odzyskiwał siły, nowotwór zaczął się zmniejszać, aż wreszcie zniknął zupełnie. Naświetlania nie wywołały oparzeń skóry, zwykle występujących w przypadkach radioterapii. Chory, wypisany ze szpitala, postanowił już na własną rękę wyleczyć się z artretyzmu. Ból ustąpił na tyle, że mógł powrócić do ulubionego wędkowania w zimnych górskich potokach.
Działo się to w roku 1971. Pacjent ów trafił na łamy niejednej książki, zaś od tego czasu ekipa Simontona udoskonaliła metody psychoterapeutyczne, którymi uzupełnia leczenie chorych na nowotwory.
W ciągu 27 lat dr Simonton i jego współpracownicy pomagali setkom chorych na raka. Trafiali do nich głównie ludzie z diagnozą nieuleczalnie chorych. Dwa niezależne, duże badania, przeprowadzone przez naukowców spoza kliniki Simontona i z zachowaniem procedury badań naukowych, wykazały, że wśród chorych leczonych metodą Simontona było dwukrotnie więcej przypadków wyleczeń nowotworu, niż wśród leczonych wyłącznie metodami medycyny akademickiej. Spośród chorych, którzy umarli na raka, grupa pacjentów Simontona miała dwukrotnie dłuższy czas przeżycia, zachowując sprawność niemal do końca.
- Lepiej żyją i godniej umierają - twierdzi Simonton o pacjentach, którzy potrafią zdobyć się na zdrowe myślenie o swojej chorobie.
Każdy lekarz może przytoczyć z własnej praktyki przypadki chorych, którzy ozdrowieli w niewytłumaczalny sposób, wbrew zasadom wiedzy medycznej. Nie każdy jednak lekarz próbuje dociec, dlaczego tak się dzieje.
- Dwa lata zajęły mi próby zrozumienia, w jaki sposób pacjent może przejść od poczucia beznadziej- ności, bezradności, do zdrowszego stanu umysłu - mówi Carl Simonton. - Co jest dla mnie w tym wszystkim takie ważne i ekscytujące: ludzi można nauczyć zmieniać wzorce psychologiczne i można to robić w bardzo prosty sposób. Dziś nie mam już żadnej wątpliwości, że psychoterapia jest równie ważną częścią leczenia jak inne zabiegi medyczne: chirurgia, naświetlania czy chemia. Nie chcemy naturalnie, aby psychoterapia zastąpiła te techniczne zabiegi, ale by współdziałała z nimi. Uważam, że leczenie pacjenta chorego na nowotwór bez zajęcia się jego duszą jest mało skuteczne i w gruncie rzeczy bezsensowne.
Zacznij sobie wyobrażać
Jeanne Achterberg należy do rządowej komisji, która opublikowała raport na temat alternatywnych terapii dla amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia.
Spośród wszystkich metod leczenia ciało-umysł (ang. mind-body therapy), najwięcej eksperymentalnych potwierdzeń zdobyła wizualizacja. Została też najlepiej udokumentowana klinicznie, zwłaszcza jeśli chodzi o ustąpienie symptomów chorobowych, ułatwienie tradycyjnego leczenia, np. chemioterapii, likwidację lęku, niepokoju, bezsenności. Procedura wizualizacji jest znana od tysiącleci i pozostaje od dawna niezmienna.
Trzy podstawowe zasady wizualizacji są następujące:
1. znajdź spokojne i ciche miejsce;
2. otocz się osobami, którym ufasz;
3. przez 10 minut uspokój swoje ciało i oczyść umysł z trudnych i złych myśli.
A następnie zacznij sobie wyobrażać. Wyobraź sobie chorobę, na którą zapadłeś. Później pomyśl, jakie wielkie pokłady i zasoby samouzdrawiania w tobie drzemią. I wreszcie wyobraź sobie, że lekarstwo, które bierzesz i zabiegi, którym się poddajesz (naświetlania, operacja) są skuteczne.
Badania naukowe wskazują, że taki seans wyobraźni powinien trwać 20-25 minut i że powinno się go powtarzać dwa - trzy razy dziennie. Często wyobrażamy sobie złe rzeczy, zamartwiamy się, wyobrażamy sobie np., że naszym dzieciom na pewno przytrafiło się coś złego.
- Myślę - mówi Jeanne - że w jakiejś mierze chorujemy właśnie przez taką złą wizualizację. Złe obrazy kumulują się w naszym organizmie i drążą nasze ciało tak, jak woda skałę. Jeśli ktoś raz widział niebezpiecznego węża i od tego czasu bardzo boi się węży, na drugi raz wcale nie musi go zobaczyć, żeby ponownie przeżyć silny, niszczący stres. Wystarczy przywołać zły obraz, a w naszym ciele zachodzą procesy podobne do tych, które towarzyszą prawdziwemu wzrokowemu doznaniu. Nasze komórki nerwowe, mięśniowe są przerażone wężem tak, jakbyśmy go widzieli.
To coś, co dba o zdrowie
W swojej praktyce terapeutycznej Jeanne zajmowała się dziećmi, którym po groźnych poparzeniach przeszczepiano skórę. Już następnego dnia po operacji prosiła je, aby wyobrażały sobie kilka razy dziennie, jak jedne naczynka krwionośne łączą się z innymi - jak dwa rządki czerwonych łapek przybliżają się do siebie nawzajem. Drugiego dnia łapki się już dotykały, a trzeciego były złączone w silnym uścisku.
Okazało się, że u dzieci, które wyobrażały sobie, jak to szybko i łatwo łapki łączą się ze sobą, przeszczep przyjmował się znacznie szybciej i lepiej niż w grupie kontrolnej.
Nieco podobne obrazy wywoływane przez mózg ułatwiają zrastanie się kości po złamaniu. Inaczej rzecz ma się z rakiem. Każda bez wyjątku osoba, u której zdiagnozowano nowotwór, snuje wyobrażenia na temat tej choroby. Na ogół są to wyobrażenia okropne. Pacjenci przywołują obrazy własnej śmierci, myślą, że zjada je od środka potwór, rak z czerwonymi szczypcami. Wielu spośród nich nie zdaje sobie w ogóle sprawy, że mogą zmienić arsenał swoich wyobrażeń na takie, które pomagają w walce z chorobą, zamiast jeszcze ich pogrążać.
Pacjentom z rozpoznanym nowotworem terapeuci radzą: pamiętaj, jest w twoim ciele coś, co dba o twoje zdrowie, co nadal cię ochrania i walczy w twojej sprawie. Masz dużo białych ciałek krwi, ale ty sam musisz im pomóc. Wyobraź sobie, jak świetnie dają sobie one radę ze złymi, ale w gruncie rzeczy bardzo słabymi komórkami nowotworowymi. Wyobraź sobie, jak twoje komórki nowotworowe uciekają w panicznej ucieczce przed białymi krwinkami.
- Jeden z moich pacjentów - opowiada Jeanne - w wieku 36 lat zachorował na raka trzustki. Lekarze dawali mu kilka tygodni życia. Ten człowiek siedział i codziennie przez 20 minut wyobrażał sobie, że jego białe krwinki to waleczni rycerze na białych koniach, nabijający na ostrą lancę spłoszone i bezbronne komórki nowotworowe. Nastąpiła remisja. Pacjent żył jeszcze 20 lat po wyroku, jaki otrzymał od onkologów leczących go samą chemią.
Okazuje się, że z dziećmi jest dużo łatwiej pracować, bo mają bujniejszą wyobraźnię od dorosłych. W wielu amerykańskich szpitalach stoją teraz komputery zaopatrzone w specjalne gry. Pokazuje się na nich np., jak makrofag zżera bakterie czy wirusy. Dzieciaki spędzają przy nich całe godziny.
Komórki rosną dzięki wyobraźni
"Przekonanie, że proces leczenia jest właściwy i skuteczny, mobilizuje siły zdrowotne. Podobnie działa wzbudzenie u chorego uśmiechu i nadziei. Mimo że nie da się ich naukowo zmiareczkować, działanie ich jest ogromne" - pisze prof. dr Kazimierz Imieliński, twórca i prezes Polskiej Akademii Medycyny, która od kilku lat działa na rzecz humanizacji medycyny.
Jeanne przekonuje, że dzięki współczesnej technice nawet "zmiareczkowanie" niemierzalnych dotychczas efektów terapii jest możliwe. - Mimo że dzisiejsza stechnologizowana medycyna często kpi z naszych dokonań i idei, to właśnie dzięki najnowszej technice medycznej możemy sprawdzić, że proponowane przez nas metody rzeczywiście oddziałują na nasz mózg - mówi.
Zdjęcie ludzkiego mózgu zrobione za pomocą tzw. kamery pozytronowej pokazuje, które partie mózgu odpoczywają, a które pracują. Te odpoczywające przybierają na ekranie odcień niebieski, natomiast część pobudzona ma ostry czerwony kolor.
- Jeśli puścimy wodze uzdrawiającej wyobraźni - wyjaśnia Jeanne - niemal cały obszar mózgu jest odprężony, niebieski. W tym właśnie stanie, na granicy marzenia sennego i jawy, nasze ciało ma ogromne zdolności uzdrawiające. Można powiedzieć, że wyobraźnia to pomost pomiędzy naszym ciałem a umysłem. I nie chodzi tu tylko o to, że wstawiamy sobie do głowy pewne obrazki. Powód jest taki, że pewne określone obrazy mogą zmienić nasze ciało w pożądany sposób.
Podczas serii badań przeprowadzonych ze zdrowymi pacjentami opowiadano im najpierw o limfocytach T i neutrofilach, po czym proszono, by przez 20 minut dziennie wyobrażali sobie, jak te dwa rodzaje białych ciałek krwi stają się aktywne. Zmierzony po sześciu tygodniach poziom neutrofili i limfocytów T we krwi potwierdził, że skupienie się nawet na konkretnej partii układu immunologicznego jest w stanie pobudzić wytwarzanie tego właśnie typu komórek.
Mówić ludziom miłe rzeczy
Melinda w poszukiwaniu źródeł zdrowia zjeździła pół świata. Ludzie z różnych kręgów kulturowych byli zgodni, że na co dzień wszyscy z nas stykają się z kilkoma rodzajami snów. Znacznie ważniejsze od marzeń sennych są sny na jawie. Mogą mieć albo jasne, albo ciemne barwy. Jasny sen wygląda tak: pojedziesz na wspaniałe wakacje na wyspę tropikalną. Nawet jeśli teraz wydaje ci się to mało realne, kiedyś na pewno się to zdarzy. Ciemny sen mówi natomiast: to nigdy ci się nie uda. To na pewno okaże się klapą. Znów się w coś wpakujesz.
- Cały problem polega na tym - mówi Melinda - że nasza psychika nie odróżnia snów jasnych i ciemnych. Traktuje je na równi i jeśli mówimy sobie: to jest beznadziejne i na pewno mi się nie uda - to naszej psychice wydaje się: aha, on/ona widocznie tego właśnie chce.
Zasady zdrowego życia, jakie udało jej się sformułować po wielu badawczych wycieczkach, brzmią prosto. Na pewno trzeba przestrzegać właściwej diety. Ważną rolę odgrywają dźwięki, muzyka. Potrafi uspokoić, zrelaksować. Nie doceniamy też roli zapachów w naszym życiu. Uzdrawiający może być np. zapach pieczonego chleba, zapachy kwiatów albo jakiejś potrawy, którą szczególnie lubimy. Plemiona pierwotne wierzą również w moc śmiechu. Śmiech przynosi rozluźnienie całego ciała, stanowi wielką ulgę dla umysłu. Powinniśmy kolekcjonować wszystkie śmieszne historie, jakie przydarzyły się nam albo naszym przyjaciołom po to, by w razie potrzeby umieć je przywołać.
- Ale do utrzymania zdrowia to nie wystarczy - zastrzega się Melinda. - Moi rozmówcy z różnych stron świata zadawali mi pytanie: wiesz, czego ludzie najbardziej żałują na łożu śmierci? - Nie wyrażonej miłości. Ludzie tak bardzo się wstydzą uczuć, zwłaszcza tych dobrych, że chowają je wyłącznie dla siebie. Mów codziennie miłe rzeczy ludziom, których kochasz czy lubisz, by na starość nie żałować, że czegoś nie powiedziałeś zawczasu.
No i dwie kolejne zasady uzdrawiania - pierwsza dotyczy zbawczego wpływu natury. Ludzie Zachodu coraz częściej o tym zapominają, ale nie mamy szans na zachowanie zdrowia, jesli nie będziemy spędzać przynajmniej jednej godziny dziennie poza murami czy wnętrzem samochodu. I druga zasada - ruch i ćwiczenia fizyczne.
Jak widzicie - podsumowała swój wykład szamanka - wszystkie te zasady są niezwykle proste: dieta, śmiech, muzyka, pozytywne myślenie, okazywanie ciepłych uczuć, świeże powietrze i ruch. Najważniejsze rzeczy w życiu są naprawdę bardzo proste.
Skąd się bierze zdrowie?
Te stare prawdy mądrych ludów pierwotnych niejednemu wprawdzie mogłyby pomóc zachować zdrowie, gdyby tylko były przestrzegane. Niestety, medycyna prewencyjna nigdy nie cieszyła się wzięciem. Czy prewencyjnie da się człowieka nauczyć lepszego podejścia do życia? Dopiero wtedy, gdy organizm daje znać ciężką chorobą, że coś jest w naszym życiu nie tak, zaczynamy doceniać dobro utracone. I znowu popełniamy błędy.
- Niezdrowe myślenie występuje wtedy, gdy pacjent myśli sobie: Moja choroba to kara boska. Bóg mnie opuścił i zasłużyłem na to - wyjaśnia Simonton. - Z mojego doświadczenia wynika, że doradztwo psychologiczne musi skupiać się przede wszystkim na jakości życia, a nie na chorobie. Nie ma sensu z pacjentem roztrząsać, jak się teraz czuje, czy bardzo go boli, o co się martwi. Trzeba raczej zapytać go, co jest dla niego ważne, co przynosi największą radość. Trzeba skupić się na tym, co z daną osobą jest w porządku, a nie, co jest nie w porządku. Wiekszość psychoterapii na świecie postępuje odwrotnie. Ponadto, o ile techniczne procedury medyczne są wszędzie dość podobne, o tyle psychoterapię niemal każdy uprawia inaczej. Każdemu wydaje się, że to on najlepiej wie. W Stanach Zjednoczonych jest wielu lekarzy duszy, ale trudno uzyskać dwie takie same porady na tej samej ulicy.
Sposób podejścia Simontona do leczenia pacjentów można nazwać postawą salutogenetyczną. O ile patogeneza oznacza w medycynie szukanie przyczyn chorób, to salutogeneza poszukuje źródeł zdrowia. Póki jeszcze w chorym tli się iskierka życia, uważa się, że jest on jeszcze odrobinę zdrowy. Dzięki takiej postawie uwaga lekarza skupia się na chorym, a nie na chorobie.
Czego nie widać przez rurki i monitory
Współczesna medycyna naszego kręgu kulturowego rozwija się jednak bardziej w kierunku leczenia chorób, a nie chorych. Chorego od lekarza odgrodziły niklowane rurki, monitory komputerów i inne cuda techniki. Dzięki niebywałemu postępowi techniki lekarz może na własne oczy zobaczyć od środka wrzód w żołądku pacjenta, zmniejszenie światła tętnicy, zanalizować dokładnie skład jego krwi, dociec, jaki zmutowany gen jest odpowiedzialny za chorobę. Mogąc to wszystko ustalić metodą szkiełka i oka, lekarz traci z pola widzenia całego człowieka i coraz bardziej oddala się od chorego. Ogrom współczesnej wiedzy spowodował bowiem coraz węższą specjalizację. Zaś skupianie uwagi na wąskim wycinku chorego organizmu redukuje pacjenta do roli bezwolnego przedmiotu działań specjalistów.
Może dlatego od tej medycyny demonstracyjnie odwracają się pacjenci.
Najpoważniejsze amerykańskie czasopismo medyczne "New England Journal of Medicine" podało w roku 1994, że Amerykanie wydają 13 miliardów dolarów rocznie na wszelkiego rodzaju terapie alternatywne, więcej niż na wszystkie zabiegi medycyny konwencjonalnej. Jednak równocześnie aż 80 procent pacjentów nie przyznawało się swoim lekarzom, że z takiej pomocy korzysta. To się jednak zmienia. Zdaniem Jeanne Achterberg z każdym rokiem wzrasta procent pacjentów, którzy nie wstydzą się przyznać lekarzowi, że sięgają po metody leczenia nie stosowane w medycynie akademickiej. Dlatego też wśród prenumeratorów swojego pisma "Terapie Alternatywne" Jeanne ma 20 tys. amerykańskich lekarzy.
W Stanach Zjednoczonych odbyło się kilka głośnych procesów, w których świat medyczny udowodnił uzdrowicielom, że zaniechanie we właściwym czasie uznanej standardowej terapii pozbawiło chorych szans na wyleczenie. Mimo to pacjenci coraz bardziej skłonni są wierzyć w uzdrawiające moce medycyny Wschodu, akupunktury, homeopatii, psychoterapii, bioenergoterapii, chiropraktyki czy ziołolecznictwa, niż w możliwości medycyny akademickiej.
Medycyna niekonwencjonalna spędza również sen z oczu lekarzom i politykom zdrowotnym w Niemczech. Zwiększa się nacisk pacjentów na to, by coraz więcej metod alternatywnych włączać do pakietu usług medycznych, finansowanego przez kasy chorych. Już samo zestawienie niekonwencjonalnych metod terapii stosowanych w Europie sporządzone na zlecenie ministerstwa gospodarki Dolnej Saksonii, zajmuje 4 tys. stron. "Na leki bez udowodnionej skuteczności obywatele RFN wydają co roku ponad 12 mld marek - doniósł niedawno "Der Spiegel". Według sondażu przeprowadzonego przez Instytut Demoskopii w Allensbach, 70 proc. Niemców wierzy w siłę medycyny alternatywnej, 60 proc. opowiada się za tym, by włączyć metody niekonwencjonalne do katalogu świadczeń medycznych opłacanych przez kasy chorych. Co ciekawe, najwięcej zwolenników medycyna niekonwencjonalna zyskała wśród najwyżej wykształconych warstw społeczeństwa.
Triumfalny pochód metod nie zweryfikowanych przez medycynę akademicką zmusza świat medyczny do poszukiwania odpowiedzi, czego nie dostaje współczesnej medycynie, że rozczarowuje pacjentów. Dlaczego w wieku niekwestionowanych, wręcz spektakularnych osiągnięć medycyny tak wiele osób odwraca się od lekarzy i poszukuje pomocy gdzie indziej? Dlaczego to zjawisko narasta zwłaszcza w krajach bogatych, a więc tam, gdzie technika medyczna stoi na najwyższym poziomie?
- Cały wielki rejon współczucia, miłości, człowieczeństwa jest w dzisiejszej medycynie bardzo niedoceniany - mówi Simonton. - Lekarze nie mają czasu na rozmowy z pacjentem i zajmowanie się jego chorą duszą. Wierzą wyłącznie w technikę, w pigułki, w naświetlania i często dziwią się, dlaczego te wszystkie nowoczesne zabiegi tak bardzo zawodzą.
Śnieżna leopardzica słucha muzyki
Niedziela, 7 września, Uniwersytet Warszawski. W wypełnionym po brzegi Audytorium Maximum szczupła, szpakowata pani w średnim wieku zwraca się do słuchaczy: Pozwólcie, że opowiem historię, której nie podejmuję się wyjaśnić, ale która obrazuje uzdrawiającą moc muzyki. Chlubą ogrodu zoologicznego w San Francisco jest kilka okazów śnieżnych leopardów. Zwierzęta te w warunkach naturalnych spotyka się wyłącznie w Tybecie, do warunków niewoli trudno się przystosowują. Te z San Francisco stanowiły prawdziwy wyjątek - zdrowe, zadowolone z życia. Jaka była więc rozpacz dyrekcji i pracowników zoo, gdy jedna z samic zaniemogła. Siedziała smętnie w głębi klatki, przestała jeść. Wszystkie badania weterynaryjne wypadły pomyślnie, ale zwierzę marniało w oczach. Wiadomość o chorobie śnieżnej leopardzicy dotarła do pewnego tybetańskiego mnicha, który bawił przejazdem w Kalifornii. Mnich zadzwonił do dyrektora zoo i zapytał, czy mógłby zaśpiewać zwierzęciu uzdrawiającą, tybetańską pieśń. Dyrektor natychmiast wyraził zgodę. Następnego dnia kilku tybetańskich mnichów wkroczyło do zoo. Stanęli przed klatką leopardzicy i zaśpiewali. Pieśń trwała równo siedem minut. Ku zdziwieniu pracowników ogrodu oraz gapiów, chore zwierzę już po kilku pierwszych frazach podniosło się, usiadło i w skupieniu wysłuchało pieśni do końca. Oczywiście domyślacie się, że to historia z happy endem, i że leopardzica wyzdrowiała. Ale dlaczego tak się stało, nie pytajcie. Dyrektor zoo wierzy święcie, że sprawiła to tybetańska pieśń.
Każdy racjonalista ma prawo wzruszyć na tę anegdotkę ramionami lub popukać się palcem w czoło. Ale nauczeni na własnych błędach, spróbujmy na chwilę powściągnąć racjonalizm i dopuścić zwątpienie. Może za cudownym wyzdrowieniem śnieżnego leoparda kryje się jakiś związek przyczynowy, którego nauka zachodnia na razie jeszcze nie odkryła? Może za parę lat wpływ określonej muzyki na zdrowie człowieka czy zwierzęcia będzie dla nas tak samo oczywisty, jak dzisiaj dla chirurga konieczność mycia rąk przed operacją? Tylko głupiec może twierdzić, że nauka już wszystko zbadała i odkryła wszystkie tajemnice natury.
- Po wielu latach pracy doszłam do przekonania - mówi Jeanne - że w medycynie z upływem czasu wiele rzeczy się zmienia. Popularne dziś metody leczenia nie były uznawane jakiś czas temu i prawdopodobnie zostaną ponownie zarzucone za jakiś czas. Idee się zmieniają, podobnie dzieje się z kulturami. Jedne umierają, pojawiają się nowe. To, co się nie zmienia i co nazywamy MEDYCYNĄ, to to, że jedni ludzie pomagają innym ludziom w potrzebie, i że jeśli znajdziemy się w poważnym kryzysie, sięgamy do własnego wnętrza, do rezerw. Myślę, że tu nie chodzi o tzw. alternatywną medycynę, tylko o prawdziwą medycynę.
http://serwisy.gazeta.pl/zdrowie/1,51221,62472.html