Dariusz
Rojek
Passion for
excellence...
Temat: Big Data - czyli zdejmą ci spodnie przez głowę i policzą...
Cały wątek nie jest najkrótszy ale naprawdę warto poświęcić na niego czas, wtedy ułoży się w logiczną całość, która pozwoli nie tylko na osobiste przemyślenia ale być może i czyste korzyści finansowe. Z pewnością wszyscy jesteśmy tego świadomi ale czy zdajemy sobie sprawę z konsekwencji...??"Dzisiejszy świat, tłumaczą eksperci od gospodarki cyfrowej, jest jak farma. Nie hoduje się tu jednak owiec ani świń, nie sadzi się marchewki ani ziemniaków. Nie zbiera się jaj ani nie doi krów. Na farmie XXI wieku hoduje się, sadzi, zbiera oraz doi ludzi. A konkretnie informacje o nich."
http://gospodarka.dziennik.pl/praca/artykuly/429125,wl...
To jednak nie całość lektury, a jedynie część pierwsza... A druga, jeszcze ciekawsza, pozwoli wyciągnąć wnioski nie bez znaczenia dla naszej przyszłości.
Google - twórca cyfrowego kapitalizmu czyli diabeł tkwi w sieci.
Umiejętnie walczy o talenty programistów, pieniądze inwestorów, serca użytkowników i poparcie w ośrodkach władzy. Rosnąca siła Google fascynuje, zaczyna też jednak niepokoić. Bezczelna arogancja budzi coraz większą niechęć. Praktyki Google zaniepokoiły Komisję Europejską. Prowadzi przeciwko firmie postępowanie antymonopolistyczne.
W pierwszy kwartale tego roku Google zarobił 14 mld dolarów. O 31 proc. wiecej niż rok wcześniej.
Przedsięwzięcie, które miało zbawić świat.
Nie korzystam z Google, nie współpracuję z diabłem” – oświadczył heroicznie Erkki Huhtamo. Wybitny historyk i archeolog mediów opowiadał podczas niedawnego Biennale Sztuki Mediów we Wrocławiu o tym, co technologie porozumiewania się robią z ludźmi i społeczeństwami. W tym dziejowym procesie Google jawi się jako kwintesencja cyfrowego kapitalizmu, w którym przedmiotem obrotu i sprzedaży stali się po prostu ludzie. Dokładniej, elektroniczne informacje, jakie zostawiają po sobie w sieci.
Google rozpoczął swą karierę skromnie, w 1998 r., jako biznes dwóch doktorantów z kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda. Larry Page i Sergey Brin postanowili rozwiązać główny problem ówczesnego, XX-wiecznego Internetu. Dusił się on od szybko przybywających informacji, w gęstniejącym informacyjnym smogu coraz trudniej było dotrzeć do wartościowych treści. Istniejące wyszukiwarki nie radziły sobie z ich nadmiarem i wypluwały bezlik adresów bez ładu i składu.
Page i Brin zaproponowali PageRank – sposób porządkowania witryn internetowych oparty na ich znaczeniu mierzonym m.in. liczbą linków prowadzących do analizowanej strony. Wiadomo, że witryna, do której wyszukiwarka odsyła wielu internautów, będzie ważniejsza od adresu samotnie tkwiącego w bezmiarze WWW. Gdy w cyberprzestrzeń ruszyły crawlery, czyli informatyczne roboty Google, i zaczęły badać nowym sposobem strukturę wirtualnej rzeczywistości, nastała nowa epoka, choć nikt jeszcze wówczas o tym nie wiedział.
Pomysł Page’a i Brina okazał się na tyle skuteczny, że oparta na nim wyszukiwarka Google szybko podbiła serca internautów. Studencka firma w ciągu kilku lat zdobyła pozycję monopolisty w najbardziej newralgicznym punkcie sieci. W lutym 2013 r. Amerykanie zadali Google ponad 12 mld pytań, zapewniając mu blisko 70 proc. ruchu w Stanach Zjednoczonych. W Europie dominacja Google przekracza 90 proc. Jak wynika z pomiarów Megapanelu PBI Gemius, Google i należący do niego serwis wideo YouTube są najważniejszymi miejscami polskiego Internetu, dystansując rodzime marki Onet i WP.
Ciekawym wyjątkiem w Europie są Czechy, gdzie ciągle mocno trzyma się lokalna wyszukiwarka Seznam. W końcu jednak i Czesi ulegli potędze amerykańskiego giganta, Seznam obsługuje już tylko ok. 40 proc. pytań zadawanych przez czeskich internautów, Google ponad 40 proc. Na świecie bronią się jeszcze Rosjanie z Yandeksem, Koreańczycy z Naverem i Chińczycy z Baidu. Monopol na kierowanie ruchem w sieci to jak prawo do pobierania myta na jedynym moście. Tyle że nie płacą internauci, lecz ci, którym na internautach zależy – reklamodawcy.
Kluczem do portfeli reklamodawców są dwa kolejne wynalazki Google. AdWords to „inteligentny” system wyświetlania odnośników przy wynikach wyszukiwania – internauta pytający o aparat fotograficzny może spodziewać się, że w oddzielnym okienku pojawią mu się sponsorowane linki do sklepów fotograficznych. AdSense z kolei to system wyświetlania reklamy kontekstowej oferowany przez Google właścicielom innych witryn. W ten sposób monopol w świecie wyszukiwania został przetłumaczony na strumień pieniędzy z najbardziej lukratywnej części rosnącego internetowego rynku.
W Polsce w 2012 r. rynek reklamy internetowej wart był 2,2 mld zł – według badań Adex opublikowanych przez IAB (Związek Pracodawców Branży Internetowej) i firmę doradczą PwC. Z tej kwoty 35 proc. reklamodawcy wydali na reklamę wyszukiwarkową, czyli obsługiwaną de facto przez Google. Pamiętajmy, że w 2012 r. nastąpiło załamanie rynku reklamowego w Polsce, rosły tylko wydatki reklamowe w Internecie. Wg. raportu Starlink cały rynek reklamy wart był w 2012 r. prawie 8 mld zł, o 5,2 proc. mniej niż rok wcześniej. W tym samym czasie w internecie wartość reklamy wzrosła o 10 proc., największe jednak przyrosty odnotowano w segmencie reklamy wyszukiwarkowej – blisko 20 proc., wideo – 65 proc. i mobilnej – 135 proc.
Najwięcej zyskał Google, najbardziej stratne są media tradycyjne.
Niestety, spadek wpływów reklamowych w prasie to trwała tendencja, w 2005 r. reklamodawcy zostawiali w gazetach i magazynach blisko 30 proc. swoich budżetów, w 2011 r. już tylko 15 proc. W 2012 r. nastąpiła prawdziwa rzeź: nakłady na reklamę w gazetach spadły prawie o 20 proc., w magazynach o 16 proc., w telewizji o blisko 6 proc. Przez media przetoczyła się fala redukcji kosztów i zatrudnienia, osłabiająca rolę prasy jako źródła profesjonalnych treści i wiarygodnych informacji. Maleją nie tylko przychody z reklamy, lecz także czytelnictwo, którego spadek będzie wpływał negatywnie na edukację i rozwój społeczeństwa obywatelskiego.
Czas na szukanie nowych, cyfrowych modeli biznesowych – radzi Agata Wacławik-Wejman, odpowiedzialna za sprawy publiczne i relacje rządowe Google w Polsce. Zirytowani wydawcy odpowiadają: pora, żeby Google zaczął płacić. Za co ? – Model biznesowy Google polega na czerpaniu korzyści z reklamy dołączanej do treści, których sam Google nie wytwarza – wyjaśnia mecenas M. Wojciechowska z Izby Wydawców Prasy. Źródłem treści wysokiej jakości w internecie niezmiennie jest prasa, powinna mieć możliwości osiągania stosownych korzyści z tego tytułu.
Google nie zamierza się dzielić wpływami z wytwórcami treści nie tylko w Polsce. Na wszelkie próby negocjacji odpowiada zgrabnymi porównaniami: my tylko prowadzimy internautę do poszukiwanych przez niego treści, tak jak taksówkarz wiezie pasażera pod wskazany adres. Restaurator nie oczekuje, że taksówkarz będzie mu płacił za to, że przywiózł klienta. Dlaczego więc wydawcy chcą pieniędzy za to, że wskazujemy drogę do ich serwisów?
Wydawcy kontrargumentują: – Same linki to pół biedy, groźniejsze jest tzw. głębokie linkowanie, jak w przypadku serwisu Google News, gdzie wynikowi wyszukiwania towarzyszy publikacja fragmentu tekstu. Internauci najczęściej poprzestają na lekturze „snippetu” i nie docierają już do oryginalnego adresu – twierdzi mecenas Wojciechowska. To tak jakby tego pasażera w taksówce po drodze nakarmić przystawkami z wielu restauracji i po dotarciu na miejsce klient nie chciałby już wejść do żadnej. Naszym zdaniem Google narusza w ten sposób prawo autorskie.
Google w odpowiedzi wzmacnia subtelne taksówkowe porównania konkretną propozycją: jak się komuś nie podoba, możemy usunąć jego tytuły prasowe z indeksu Google News. To znaczy skazać na cyfrową banicję. Co lepsze? – Problem w tym, że nie sposób oszacować z góry bilansu zysków i korzyści. Można natomiast popatrzeć na los przedstawicieli innych branż, którzy zadarli z Google...
Wiem, że przydługie, skróciłem ile się dało ale... trzecia część jest najciekawsza i pozwoli nam odpowiedzieć na kluczowe dla naszej przyszłości pytanie...
http://www.polityka.pl/nauka/komputeryiinternet/153424...
Czy możemy temu zapobiec...? - zapraszam do dyskusji.