Temat: Nadmiar bodzcow dla dziecka autystycznego?
Zasadniczo, w początkowym okresie terapii u dziecka z dużą podatnością na dystraktory, mocno wzmożonym odruchem orientacyjnym, zaburzeniami pamięci proceduralnej i.in. organizacja przestrzeni jest podstawą. Stopniowo, wraz z poprawą funkcjonowania dziecka można i należy "normalizować" środowisko, ale uważnie obserwując dziecko, by zmiany nie zachodziły zbyt gwałtownie.
Nie zgadzam się z tym, że należy dziecko od razu "przyzwyczajać" do dystraktorów, bo będzie miało z nimi do czynienia w życiu. Logika tego jest pozorna. Oczywiście, że będzie musiało zafunkcjonować w świecie bodźców i nauczyć sobie z nimi radzić. Jednak nie jest najlepszym momentem na to okres początkowy. To trochę tak, jak z osobą na wózku - musi się nauczyć przemieszczać po mieście, więc huzia - ruszamy na schody, krawężniki itp. Jak się 100 razy wywróci, to się nauczy. Może i tak, ale ile czasu jej to zajmie, ile nerwów, ile siniaków.... A tymczasem można najpierw przećwiczyć zwroty, podniesienia i inne wygibasy na wózku w bezpiecznym środowisku sali rehabilitacyjnej, a potem stopniowo uczyć się pokonywania przeszkód w terenie.
Dziecko z zaburzeniami sensorycznymi ma ograniczone możliwości funkcjonowania w środowisku, gdzie jest nadmierna ilość bodźców. I nie chodzi tu tylko o "miejsce do pracy". Oczywiście, że to ostatnie powinno być bezwzględnie dostosowane, ale czemu reszta pomieszczeń w domu czy szkole ma atakować chaosem? Bo się szybciej przyzwyczai? Moim zdaniem, wysnutym na podstawie wieloletniej obserwacji dzieci - przystosuje się później. Co gorsza, "atakujące" środowisko opóźni rozwój społeczny (i tak już opóźniony), zaburzy komunikację (i tak już zaburzoną), zachęci do spontanicznej aktywności stereotypowej (bo jakoś z chaosem trzeba sobie radzić). Uważam, że jeżeli chcemy, żeby dziecko ze spektrum do nas "mówiło", to najpierw musimy mu stworzyć otoczenie, które "mówi" do niego. Pozwala mu się poczuć komfortowo (na ile się da), pozwala zredukować lęk (na ile się da) i pozwala zrozumieć przestrzeń (na ile się da). I dopiero na bazie komfortu, poczucia bezpieczeństwa i zrozumienia przestrzeni można budować porozumienie z innym człowiekiem. Zawsze pamiętam o jednym - dziecko ze spektrum kieruje uwagę najpierw na otoczenie nieożywione a dopiero po chwili na ożywione - człowieka. Jeżeli więc otoczenie nieożywione blokuje uwagę, atakuje zmysły i powoduje lęk - jaką dziecko ma motywację do przeniesienia uwagi na człowieka? No, chyba że tą motywacją będą czekoladki albo inne żetony dawane w nagrodę za nawiązanie kontaktu.
Zwróćcie uwagę, że nawet metoda Opcji zakłada w początkowym stadium terapii środowisko niemal laboratoryjne, gdzie dziecko w warunkach bezpiecznych może nawiązać kontakt spontaniczny a nie wyzwolony perspektywą nagrody z drugim człowiekiem. Dla mnie to naturalne.
I dlatego uważam, że środowisko - całe - dom, klasa szkolna, przedszkole, sala terapeutyczna powinny być maksymalnie dostosowane do indywidualnych sensorycznych potrzeb dziecka. Rzecz jasna, nie dostosujemy sklepu, kościoła, ulicy. I bardzo dobrze. jeżeli wychodzę z domu z "wypoczętymi" zmysłami na ulicę, gdzie jest hałas, mnóstwo światła, ludzie na chodniku się o mnie ocierają itp. moje "wypoczęte zmysły" pozwalają dłużej funkcjonować w chaosie. Zanim dojdzie do przeładowania, prawdopodobnie uda mi się dotrzeć do sklepu, gdzie frustracja już zacznie narastać, bo muzyka z głośników, bo półki pełne kolorków, bo znów masa ludzi. Może wracając będzie już mnie bolała głowa, będę iść z wzrokiem wbitym w chodnik, zaciskając zęby przy każdym mijającym mnie człowieku. Może tak.
A teraz - cały dzień atakują mnie bodźce - w mieszkaniu ktoś słucha radia, kto inny ogląda TV w drugim pokoju, za oknem szczeka co chwilę pies, nic nie mogę znaleźć bo co chwila ktoś mi zmienia ułożenie moich przedmiotów, wchodzą i wychodzą różni ludzie. w szkole na ścianach nawieszali kolorowych kartek, zdjęć, obrazków, dzwonek dzwoni jak opętany co 45 minut (a czasem co 5), dzieci biegają i wrzeszczą a ja nie mam gdzie się schować. Po szkole wracam do domu, żeby odpocząć, a tam - sytuacja jak wyżej. I jeszcze mi każą iść do sklepu. Ludzie... Po 10 minutach na ulicy albo wracam, albo jakoś pokonam tą trasę śmierci, ale trzymajcie się ode mnie z daleka, jak uda mi się wrócić do domu, bo na sto procent wybuch gwarantowany. A jeżeli spotkałoby to dziecko niżej funkcjonujące - wybuch gwarantowany w 3 minuty po wyjściu z domu, lub po wejściu do sklepu.
Różnica zasadnicza między dzieckiem/osobą wysokofunkcjonującą a niskofunkcjonującą wbrew pozorom wcale nie dotyczy nasilenia zaburzeń sensorycznych, ale startowego poziomu funkcjonowania poznawczego i społecznego. To, że dziecko wyskofunkcjonujące nie reaguje natychmiast na nadmiar bodźców, nie znaczy, że mu one tak samo nie doskwierają. Lepiej po prostu panuje nad swoim zachowaniem, bo rozumie społeczny kontekst lepiej. Ale odreaguje, odreaguje na pewno. Później.
co do ubioru - nie zdejmuję bransoletek w pracy. początkowo tak robilam jednak trzeba zdać sobie sprawę, że poza terapią dzieci tez będą spotykaly inne osoby, które będą miały naszywki, broszki, spinki i kolczyki.
A ja raczej nie noszę żadnej biżuterii w pracy. Nie tylko dlatego, że dziecku będzie przeszkadzać (bo nie zawsze przeszkadza), ale po kiego ja mam się rozpraszać i zajmować wyciąganiem z łapki koralików czy innej bransoletki, kiedy mamy inne rzeczy do zrealizowania.
Tak na marginesie - jako specjaliści, nauczyciele najczęściej jednak przeszkadzamy dzieciom nie biżuterią a... zapachami:)