Temat: Śmierć inwestorów dlugoterminowych

Ostatnia dekada okazała się bardzo trudna dla inwestorów giełdowych. Najpierw pękła bańka internetowa, a potem nadszedł wciąż trwający kryzys hipoteczny. Stara zasada, że długoterminowo akcje są instrumentem przynoszącym najwyższe zyski zaczyna być kwestionowana.

Jednym z dogmatów tradycyjnych podręczników akademickich o inwestowaniu i rynkach finansowych jest stwierdzenie, że długoterminowo akcje przynoszą stopę zwrotu średnio o 5 punktów procentowych wyższą od bezpiecznych instrumentów, na przykład obligacji. Aksjomatowi postanowił bliżej przyjrzeć się weteran rynków finansowych Rob Arnott. W artykule zatytułowanym „Bonds: Why Bother”, czyli „Obligacje, po co się nimi przejmować?” dochodzi do wniosku, że w różnych okresach czasu, czyli 10, 20 czy 40 lat zwykłe obligacje przyniosły wyższe zyski niż szeroki rynek akcji.

Od razu podniosły się głosy krytyków, którzy mocno protestują przeciw takim stwierdzeniom, a szczególnie donośnie brzmi głos Jeremy Siegela, tego samego, który tuż przed krachem w 2007 roku gorąco namawiał do zakupu akcji z naciskiem na instytucje finansowe. Zresztą podobne zalecenia wydawał w trakcie szczytów szaleństwa hossy internetowej. Teraz ich dyskusja rozgrzewa opinię publiczną przy okazji podsycając spór o to, czy ostatnie wzrosty są już nowym rynkiem byka, czy tylko zwyczajną korektą w bessie.

Arnott w swoim tekście dowodzi, że sięgając nawet 40 lat wstecz, czyli aż do 1969 roku inwestor, który trzymał swoje środki wyłącznie w bezpiecznych obligacjach amerykańskiego rządu zarobił tyle samo, co wystawiający się na zdecydowanie wyższe ryzyko zwolennik rynku akcji. Można wręcz powiedzieć o straconych 40. latach. A gdzie podziała się premia za ryzyko?
W końcu, kiedy ktoś kupuje obligacje nie oczekuje wielkich zysków, tylko jako takiej ochrony swojego kapitału przed inflacją, czasem z niewielkim bonusem. Skoro zarobki długoterminowe są identyczne, po co tracić nerwy na ryzykownych akcjach? Czy czterdzieści lat to nie jest wystarczająco długi okres? Jeśli nie, to ile czasu ma czekać inwestor długoterminowy?

Oczywiście nie ma dowodów czy na przykład kolejne czterdzieści lat nie okaże się znacznie lepszych od poprzednich. Jednak liczy się tu i teraz. Fakty są takie, że przeciętny długoterminowy inwestor stosujący wyłącznie strategię „kup i trzymaj” nie może powiedzieć, że akcje okazały się dla niego świetnym sposobem na pomnożenie pieniędzy. Przynajmniej takie są twarde dane historyczne.

Trochę inaczej wygląda sytuacja osób operujących w jeszcze dłuższym horyzoncie, ale chyba nikt nie planuje teraz zakupów akcji z myślą o realizacji zysku za 50 czy 60 lat? Co z tego wynika? Czy należy przestać inwestować na giełdzie, a pieniądze trzymać wyłącznie na lokatach i w obligacjach (tak zresztą czyni większość Polaków)? Niekoniecznie.

Arnott raczej chciał sprowokować czytelników do myślenia i zmiany nastawienia. Giełda to nie magiczna czarna skrzynka do której wrzucamy 10000 zł i za 5 lat wyciągamy z niej automatycznie 15000 czy 20000 zł. Takie są czasem wyobrażenia początkujących inwestorów oraz powierzających swoje środki funduszom inwestycyjnym zwiedzionych ułudą sprytnie przygotowanych długoterminowych wykresów ze starannie wyselekcjonowanymi najlepiej zachowującymi się instrumentami. Nic z tych rzeczy.Niestety liczy się też moment zakupu, wycena danego instrumentu i choćby podstawowe oszacowanie podejmowanego ryzyka. Wiadomo, że po fakcie łatwo się pisze, ale zakupy, gdy WIG20 szybował w stronę 4000 punktów były zabójcze szczególnie dla tak zwanych długoterminowców, zwolenników teorii, że najlepszym sposobem inwestowania jest kupno i czekanie przez odpowiednio długi czasu aż w końcu pojawi się zysk. Ciekawe co powiedzą na ten temat akcjonariusze Universalu czy Toory?

Nieco inaczej zachowują się spekulanci, którzy idą z impetem rynku. Im jest wszystko jedno czy WIG20 jest na 1500, 2000 czy 3000 punktów. Jeśli trend jest wzrostowy po prostu dokupują w dołkach, ale jeżeli zmieni on kierunek, nie wahają się z realizacją zysku i czasem wręcz odwróceniem pozycji na kontraktach terminowych (choć niektórzy też przez całą hossę twardo szorcą, bo przecież „nie może tak rosnąć bez końca”).

Przyznam, że nieco zabawnie dla mnie brzmi wywód Arnotta na temat amerykańskich obligacji akurat dziś, kiedy ilość długu emitowanego przez USA przekracza wyobrażenia przeciętnego człowieka. Czy naprawdę jest to teraz dobre miejsce do bezpiecznego przechowania wartości swojego kapitału? Bardzo wątpliwe.

Na pewno jednak praca Arnotta posiada taką zaletę, że udowadnia, iż jeżeli chcemy odnieść choćby skromny sukces finansowy na rynku giełdowym musimy mieć choćby podstawowy plan działania, w którym przed ruchem rynku z góry wiemy co zrobimy jeśli rynek spadnie, wzrośnie czy pozostanie w miejscu. W takim razie na koniec proponuję ćwiczenie i proszę się zastanowić co Państwo zrobią jeśli WIG20 na przykład w I wariancie przebije 1900 punktów, a co jeśli w II wariancie spadnie do 1650? Ćwiczenie warto powtarzać cyklicznie przed każdym otwarciem dowolnej transakcji, szczególnie na pojedynczych akcjach.