Temat: Nowy album: Away From The World
Hm... a ja mam kompletnie inny punk widzenia. Oczywiście 3 pierwsze albumy DMB są otoczone takim kultem, że nie powinienem się ich czepiać. Ot... taka reguła. Tyle, że ja czasami lubię się czepiać, taki już niepoprawny jestem.
Uważam, że każdy z numerów z Under The Table..., Crash czy BTCS brzmiał, brzmi i będzie brzmiał zawsze lepiej na żywca. Oczywiście można napisać, że DMB zawsze będzie brzmiał lepiej na żywca bo to najlepsza / jedna z najlepszych koncertowych kapel świata. OK pełna zgoda ale czytałem też masę komentarzy fanów DMB, że Big Whiskey jest zajebiste ale DMB nie odlatywali z tymi kawałkami na żywca tak jak wcześniej z numerami z poprzednich albumów (oczywiście nie mam na myśli popowego Everyday). I teraz dlaczego nie odlatywali czy dlatego, że płycie czegoś brakuje czy dlatego, że to najlepiej zrobiona, najbardziej dynamiczna i być może jedyna naprawdę skończona i kompletna, brzmiąca jak występ na żywca płyta DMB. Ja uważam, że Big Whiskey jeżeli chodzi o albumy studyjne była najlepszym albumem DMB. Albumem absolutnie skończonym i idealnie wyważonym - mam na myśli ambicje zespołu i ładunek komercyjny dzięki, któremu zespół zwłaszcza w Europie mógł rozwinąć skrzydła i zagrać naprawdę sporo koncertów w całkiem konkretnych miejscach . Big Whiskey... nie była zbiorem genialnych numerów pisanych przez Dava przez wiele lat, ogrywanych w klubach dzień w dzień ale była świetną sesją nagraniową z nowym materiałem.
A teraz Busted Stuff - jak dla mnie to obok Everyday zdecydowanie najgorszy album DMB. OK akustyczny, w starym stylu, ze świetnymi sprawdzającymi się na żywo numerami ale... z płyty wieje nudą i wyczuwa się, że w zespole brakuje atmosfery, brakuje chemii. Jest smutno i był mus, żeby po zbyt komercyjnym Everyday nagrać coś klasycznego dla starych fanów. OK skończyli tą pieprzoną wyciekową sesję na 4 album nagrywając z rozpędu album nr 5 z innym producentem. Bez wielkiego Steva. Tyle że z Busted Stuff wieje nudą, brakuje luzu, dystansu i przestrzeni, które tak kocham w ich muzyce i nawet Bartender czy Gray Street nie ratują sytuacji bo na żywca brzmią 70 razy lepiej jak na płycie.
Nowy album - słucham go od kilku dni. Ma swoje plusy ale niestety do najlepszych zaliczyć się go nie da. Powrót do Lillywhita to jak dla mnie krok w złym kierunku ale to oczywiście tylko moje zdanie. Pamiętam jak zamieścili Gaucho jako zapowiedź albumu - kawałek przeciętny, Mercy - ok jest już lepiej ale potem ta informacja, że ten numer ma promować cały album - szok. A jak cała reszta - są oczywiście lepsze momenty - otwierający album Broken Things jest świetny, Belly Belly daje nadzieję, że może jednak nie będzie tak niemiłosiernie smutno, Sweet to koszmar - zęby bolą jak się tego słucha - Dave fałszuje i jest tak ckliwie, że aż odechciewa się słuchania albumu dalej!!!! The Riff - Jezu zaczyna się podobnie, brak chęci do życia ale na szczęście się rozkręca i jest jednym z najlepszych numerów na albumie - ten Sonar i solo Tima, jest naprawdę rasowo. Belly Full??? Taki przerywnik jak na BTCS - ok niech im będzie, tylko po co? . If Only - hm... z jednej strony wszystko ok ale brakuje w tym numerze jakiegoś punktu kulminacyjnego, jakiegoś rozwinięcia, brakuje zaskoczenia. Jest niemiłosiernie jednostajnie. Rooftop jest świetny, dęciaki, świetna perkusja i jest to coś - szaleństwo, energia normalnie nie jak u Lillywhita. Snow Otside - to taki numer, który zdecydowanie najwolniej wchodzi w głowę ale może być killerem na żywca. Generalnie po pierwszym przesłuchaniu zachwytu nie było ale po 3,4 przesłuchaniach jest coraz bardziej pozytywnie. Końcówka rewelacyjna - to te 10 minut szaleństwa i improwizacji, którego brakuje w innych kawałkach. W Snow Outside o tym nie zapomnieli. Drunken Soldier - za długi, przekombinowany ale generalnie na żywca będzie się działo. Numer jest świetny, jakby wyjęty z sesji Crash ale... przekombinowany hehe. Wiem, że nie brzmi to logicznie ale piszę to jak odbieram ten numer. Genialny i totalnie przekombinowany ale i tak ich lubię.
A że DMB powrócił??? Wydaje mi się, że zawsze był więc jak miał powracać. Lubię kontrowersyjny Stand Up, który był zaskoczeniem i uwielbiam Big Whiskey który był kompletny. A że były proste - The Beatles też byli prości - to nic złego. Dave Matthews Band to nie King Crimson. Nowy album jest solidny, troszkę nierówny z kilkoma ewidentnymi "zapełniaczami" ale to ciągle DMB. Przynajmniej na koncertach będzie można materiał doprowadzać do perfekcji. Będzie można ciągnąć kawałki po 20 minut. Też to lubię.
A jeżeli już o powrotach piszemy to witam ponownie w zespole skrzypce pana Boyda - i to jest największy plus tego albumu!!! Saksofonu może i za mało ale sekcja dęta brzmi bardzo zdrowo.
Piotr Sobociński:
Dla mnie coś na co długo oczekiwałem. Muzycznie bajka, piękne...Przemek Zdanowicz edytował(a) ten post dnia 12.09.12 o godzinie 11:40