Wypowiedzi
-
Anne Sexton
Słowa
O słowa należy dbać,
nawet o te cudowne.
Dla cudownych robimy najwięcej,
czasami roją się jak owady
i nie żądlą, lecz całują.
Potrafią być niegorsze od palców.
Potrafią być pewne jak skała,
na której nie wahasz się usiąść.
Potrafią być stokrotkami, ale i siniakami,
Mimo to jestem zakochana w słowach.
Są gołębiami spadającymi z sufitu.
Są sześcioma nieskalanymi pomarańczami na moich kolanach.
Są i drzewami, i kończynami lata,
a także słońcem, jego ognistym obliczem.
A jednak często mnie zawodzą.
Tyle rzeczy chcę powiedzieć,
tyle historii, obrazów, przysłów, etc.
Lecz słowa nie dość się do tego nadają,
całują mnie nie te co trzeba.
Czasami wzbijam się jak orzeł
ale na skrzydłach strzyżyka.
Jednakże staram się uważać
i być dla nich miła.
Ze słowami i jajkami należy ostrożnie.
Gdy się je uszkodzi, nikt ich
nie naprawi.
tłum. Monika J. Sujczyńska -
Robert Lowell
Mówić o tej niedoli, jaką jest małżeństwo
„To przyszłe pokolenie przedziera się
w życie za pośrednictwem owych naszych
wybujałych uczuć i nieuchwytnych baniek
mydlanych”.
Schopenhauer
„Choć otwarte w sypialni okna, upał się nie zmniejsza.
Kwitnie nasza magnolia. Życie rusza z miejsca.
Mój mąż, podochocony, przerwał domowe kłótnie
i rusza w objazd ulic, pośród prostytutek
przygód na ostrzu noża szukać poza domem.
Zabiłby mnie i zaraz był uniewinniony,
że wariat. Wciąż ta podła, monotonna żądza...
To nie w porządku — on mnie tak na złość urządza,
gdy chełpliwy i spity powraca nad ranem.
Myślę już tylko o tym, czy żywa zostanę.
Co w nim siedzi? Dziesięciodolarowy banknot
i kluczyk jego wozu co nocy ostatnio
przywiązuję do uda... Na pal pożądania
wbity, jak słoń ogromny nade mną się słania”.
Mąż i żona
Poskromieni przez miltown, na matczynym łożu
kąpiemy się w jutrzenki wojennym kolorze;
złocone słupki łóżka w świetle dziennym lśnią,
oblane wyuzdaną, dionizyjską krwią.
Wreszcie drzewa zielenią się na Marlborough Street,
kwiaty naszej magnolii pod oknem się ścielą,
parząc ranek zabójczą, pięciodniową bielą.
Przez całą noc trzymałem cię za rękę,
jak gdybyś czwarty raz z rzędu
zobaczyła przed sobą królestwo obłędu -
jego mordercze oczy i banalne słowa -
i odwlokła mnie odeń żywego... Ma petite,
najczystsze z Bożych stworzeń, bystrość i energia:
miałaś dwadzieścia parę lat, a ja,
ściskając szklankę w dłoni
i z gardłem ściśniętym,
piłem więcej niż inni, aż wreszcie omdlałem
u twoich stóp, zmorzony piciem i upałem
Greenwich Village, zanadto urżnięty,
zbyt sztywny i nieśmiały, aby cię poderwać,
gdy ze zjadliwą werwą
tradycyjne Południe drwinami smagałaś.
Dziś, w dwanaście lat później, odwracasz się tyłem.
Bezsenna, przytulasz
dziecięcym ruchem poduszkę do ciała
i staromodna tyrada -
pośpieszna, bezlitosna, czuła -
na moją głowę jak Atlantyk spada.
tłum. Stanisław Barańczak -
Paul Engle
Drzwi
Chodzą wokół trzymając w ramionach drzwi,
Które otwierają się na wszystkie strony świata.
Kiedykolwiek chcę przez nie przejść,
Delikatnie otwieram je kluczem,
Tak cienko żłobionym jak język kłamcy.
Przekręcam go bezgłośnie lekkim poruszeniem.
Bez tego klucza musiałbym drzwi moje wyrzucić.
On kołacze w kieszeni jak żyjące serce.
Czasem słyszą warczenie po drugiej stronie drzwi.
Nigdy nie znajduję tam psa.
Czasem czuję ogień
Bez dymu. Nic się tam nie pali.
Czasem nawet pukam do drzwi.
Mój klucz pieści zamek.
Nigdy nie znajduję tam siebie.
Czasem trudno utrzymać te drzwi,
Które chcą się wyrwać
Z dręczonej niewoli zawiasów.
Słyszę krótki dźwięk i jeszcze raz
Wkładam cierpliwy klucz do zamka.
Drzwi otwierając się drżą:
Na gołej ziemi smuci się cień chłopca.
Kiedy chcę zamknąć drzwi,
Ciemna dłoń wyciąga się ku mnie.
Przytrzasnę drzwiami tę dłoń.
tłum. Leszek Elektorowicz -
Stanisław Barańczak
Jubiler słowa (O poezji Roberta Herricka)
Wśród liryków angielskich pierwszej potowy XVII wieku — tego okresu w którym przewroty polityczne, wojny domowe, zajadłe spory religijne i burzące ustaloną wizję świata odkrycia naukowe stanowiły tło równie gwałtownych przemian funkcji i formy poezji — Robert Herrick (1591—1674) zajmuje miejsce osobliwe. Jego stulecie było epoką paradoksu, określmy więc rzecz w sposób paradoksalny: jest to miejsce jednocześnie na uboczu i pośrodku głównego nurtu poezji tego okresu. Nie da się Herricka wpasować bez reszty w ramy nadającej ton epoce „szkoły metafizycznej”, reprezentowanej przez John a Donne'a i długi sznur pozostających pod jego wpływem młodszych poetów. Na to wiersze Herricka są zbyt klasyczne, uporządkowane, emocjonalnie pogodne i myślowo stabilne. Ale nie da się go również w całości przypisać konkurencyjnej „szkole" owego okresu, jaką była grupa tzw. „Cavalier Poets” w rodzaju Thomasa Carewa czy Richarda Lovelace'a. Aczkolwiek Herrick w młodości należał wraz z wieloma późniejszymi sławami tego nurtu poetyckiego do nieformalnej grupy skupionej wokół podziwianego mistrza, wielkiego poety i dramaturga Bena Jonsona, „synowie Bena" — Jak się sami określali — wziąwszy po swoim ojcu duchowym w zasadzie taki sam spadek horacjańskiej tradycji i polerownej elegancji Wiersza, użyli tego kapitału dla bardzo różnych celów.
Herricka różni od nich przede wszystkim fakt należący do dziedziny geografii kulturalnej i zarazem socjologii życia literackiego. Odmiennie niż większość ,,Cavalier Poets”, których kariery związali się ściśle z dworem królewskim i zarazem z bujnym życiem kulturalnym stolicy, autora „Hesperyd” po krótkim okresie londyńskiej młodości los rzuca — ku jego ogromnemu niezadowoleniu zresztą — na głuchą prowincję. Tam powstają prawie wszystkie jego znane nam dziś wiersze. Fakt, że Herrick nie był poetą dworskim, ma dla jego poezji konsekwencje dalej idące niż tylko nieobecność lub zepchnięcie na dalszy plan pewnych tematów i gatunków.
Zanim te konsekwencje pokażę, wypada wyjaśnić, jak doszło do owego wyjazdu na prowincję i dlaczego Heniek traktował go jako coś w rodzaju zesłania. Londyn był miejscem narodzin poety, tu został ochrzczony w dniu 24 sierpnia 1591 roku i tutaj też w pierwszym roku życia został osierocony przez ojca (który wypadł z okna rodzinnego domu przy Goldsmiths’ Row: mimo podejrzeń samobójstwa — zgodnie z obowiązującymi przepisami, jego udowodnienie pociągnęłoby za sobą konfiskatę majątku zmarłego — matce i sześciorgu dzieciom udało się zachować prawa do, niewielkiego zresztą, spadku). O latach dzieciństwa i wczesnej młodości Herricka nic nie wiadomo. Dopiero w r. 1607 widzimy go w roli terminatora w warsztacie stryja, zamożnego złotnika sir Williama Herricka. Wiadomo też, że w dziesięć lat później ukończył podjęte w r. 1613 studia w Cambridge.
Oderwane fakty są wszystkim, co dochowało się do naszych czasów z dwunastolecia pomiędzy powrotem Herricka z Uniwersytetu do Londynu i jego wyjazdem w r. 1629 do wioski Dean Prior w Devonshire. Z faktów tych najważniejszym jest przyjęcie święceń kapłańskich w r. 1623. Kilka lat później jako kapelan towarzyszy Herrick księciu Buckingham w jednej z jego morskich wypraw. Lato dwudzieste spędza jednak głównie w Londynie, gdzie obraca się sporo w towarzystwie muzyków i artystów, a przede wszystkim — bierze regularnie udział w poetyckich biesiadach Bena Jonsona i jego „synów”, które odbywały się na zmianę w kilku ogólnie przez poetów lubianych tawernach (ich nazwy wymieni Herrick po latach w „Odzie” napisanej na cześć nieżyjącego jut wtedy mistrza).
Nie można się dziwić, że ten tryb życia i to miejsce zamieszkania bardziej mu odpowiadały niż probostwo w zabitej deskami wiosce, do której wysłały go władze kościelne. Mieszkańcy Dean Prior nie grzeszyli nadmierną ogładą, nie mówiąc już o jakimkolwiek zainteresowaniu literaturą, toteż zgorzkniały i osamotniony Herrick rychło popada w rozmaite dziwactwa. Pamiętano je we wsi jeszcze u początku XIX wieku, kiedy to do Dean Prior zawitał pewien amator twórczości poety; zanotował on treść paru anegdot — opowiadanych z nie zmienionym przez upływ czasu zgorszeniem — o oswojonej świni, którą Herrick nauczył pić piwo z kufla z pokrywką, albo o jego sławetnym wybuchu w kościele, gdy, widząc, że parafianie go nie słuchają, cisnął w nich tekstem kazania przy akompaniamencie przekleństwa.
Burze historii nie ominęły jednak nawet tej „smętnej dziczy”, za jaką Herrick uważał swoją parafię. W r. 1647 za odmowę współpracy ze zwycięskimi purytanami został usunięty z plebanii; powrócił dopiero po restauracji monarchii w r. 1660, aby pozostać w Dean Prior do śmierci. W ostatnich paru dziesięcioleciach życia nie pisał już prawie nic; wydany w r. 1648 obszerny zbiór wierszy „Hesperides” (z dodatkiem osobnego cyklu liryków religijnych „Noble Numbers”, co można by przełożyć jako „Utwory podniosłe”) pozostał jedyną książką jego życia.
Dzieje pośmiertnej sławy Herricka przedstawiają się jako droga dość wyboista. „Hesperydy” ukazały się za późno, aby w latach rozkwitu poezji „metafizycznej” móc należycie zwrócić uwagę na swoje odrębne i swoiste wartości. Dopiero w r. 1810 ukazuje się drugie wydanie; u progu XIX stulecia jednakże nową przeszkodą w odbiorze tej poezji staje się jej rzekoma sprośność i wulgarność (prawdą jest, że dla Herricka ‘naturalia’ nigdy nie były ‘turpia’, ale trzeba dużej pruderii, aby jego wycieczki w te dziedziny naprawdę nas raziły: poza niewidoma wyjątkami, nawet kiedy jego zmysłowość przechodzi w niewątpliwą lubieżność, równoważy to poetycki dowcip, oryginalność konceptu i wdzięk formy). Znamienną cechą dziewiętnastowiecznych wydań pozostanie okrawanie „Hesperyd” z ich co bardziej niecenzuralnych składników, lub w najlepszym wypadku zamieszczanie tych ostatnich w osobnych dodatkach — praktyka redaktorska, której fundamentalną bezsensowność słusznie podsumował Byron (w „Don Juanie”):
Dołączają to wszystko w osobnym aneksie,
Co nam oszczędza trudu szukania w indeksie.
Reputacja autora „Hesperyd” szybko się jednak poprawia; pod koniec XIX wieku poeta Swinburne posuwa się aż de stwierdzenia, że to, iż Herrick jest „największym aktorem liryki pieśniowej (‘song-writer’), jakiego wydała Anglia, podobnie nie ulega wątpliwości, jak fakt, iż Szekspir jest największym angielskim dramaturgiem”.
Z czasem wiersze Herricka stały się nieusuwalnym elementem anglosaskiej kultury literackiej. Ostatnie zaś lata przynoszą coraz więcej prac literaturoznawczych, sondujących te utwory na nowo, aby niejednokrotnie ujawnić ich nieoczekiwaną głębię.
Nieoczekiwaną, albowiem twórczość Herricka, choć operuje rozległą skalą nastrojów i korespondujących z nimi gatunków, od rubasznej fraszki do delikatnej elegii, z pozoru mieści się z tym bogactwem dość wygodnie w obrębie antyczno-renesansowej filozofii umiaru, a zarazem korzystania z radości tycia. Ale tylko z pozoru: wierność wezwaniu ‘carpe diem’ i niezwykle — nawet jak na estetykę barokowego XVII wieku — uwydatniona zmysłowość percepcji świata, cechy niewątpliwie leżące u podstaw najznakomitszych i najpopularniejszych lirycznych miniatur Herricka, takich jak „Do panien, aby czasu próżno nie trwoniły. Rozkosz w rozgardiaszu” albo „Na szatki Julii”, nie sprowadzają się tu jednak wyłącznie do pogańskiego sybarytyzmu. Przyjęcie takiej prostej filozofii życia udaremniają bowiem trzy komplikujące sprawę fakty.
Pierwszy z nich to chrześcijański światopogląd autora, który hedonistycznemu ideałowi rozkoszy stawia na przeszkodzie świadomość grzechu. Prawda, że te dwa wątki myślowe w dość zabawny sposób rozwijają się tu osobno. Na jedyny wydany przez Herricka zbiór składało się 1130 wierszy świeckich i 272 wiersze religijne: wiele mówi o filozofii autora zarówno proporcja — mecz pomiędzy ‘carpe diem’ a ‘memento mori’ kończy się, jak widać, wynikiem 4:1 — jak i wyraziste oddzielenie od siebie tych dwu części tomu za pomocą odrębnych kart tytułowych oraz paginacji.
Gdyby jednak nawet nie było chrześcijańskiego apendyksu do zasadniczo pogańskiej filozofii tej poezji, jej autor i tak nie byłby w stanie ograniczyć się do euforycznego opiewania uciech ciała, ponieważ — i tu fakt drugi — obok Rozkoszy jego równie wielką obsesją jest Przemijanie. Najpiękniejszy chyba liryk Herricka, dwustrofowy wiersz „Do żonkilów”, może tu służyć jako przykład stale ponawianej diagnozy: im bardziej zachwyca nas jakiś składnik materialnego świata, tym większy ból sprawia nam pewność jego i naszej własnej — nieuniknionej erozji, uwiądu, rozkładu.
Trzeci z komplikujących sprawę faktów — to właśnie prowincjonalne odosobnienie autora, które w Herrickowym świecie zmysłowych uciech w antycznym stylu, zaludnionym przez niezliczone obiekty pożądań o charakterystycznie literackich imionach Anetea, Elektra, Korynna, Perenna czy Dianema, każe nam widzieć świat ostentacyjnie z a s t ę p c z y. Literacka fikcja zostaje tu stworzona ‘ex nihilo’ — dosłownie z niczego, gdyż żadne ze świadectw biograficznych nie potwierdza obrazu oddanego bez reszty uciechom stołu i łoża (zwłaszcza łoża) sybaryty, za jakiego podaje się w swoich erotykach i anakreontykach Herrick; skąd zresztą w jego zapadłej wiosce w „nudnym Devońskim powiecie” miałoby się wziąć tyle Julii, Perylli i Safon, dam równie wyrafinowanych jak ich imiona? Co więcej, na tym, abyśmy zdali sobie sprawę, że obcujemy z fikcją i literacką konwencją, zależy najwyraźniej samemu poecie. Trafiające się co pewien czas w pierwszej, świeckiej części tomu realistyczne autoportreciki liryczne W rodzaju „Folwarku Autora...” pokazują go w otoczeniu kur, gąsiorów, „grubego jak bania” kota, wiernego spaniela Tracy i równie wiernej służącej Prudencji Baldwin (nazwisko tym razem z pewnością nie wymyślone): i choć tu również wyczuwa się udział idealizującej — tyle że w innym duchu i stylu — konwencji, kontrast między dwoma bohaterami lirycznymi, dandysem z antycznym wieńcem z róż na czole i wiejskim plebanem podbierającym jaja kwokom, jest tak uderzający, że musiał być zamierzony. „Swawolniśmy, lecz w słowach" — przyznaje się, w imieniu wszystkich „Poetów” (tytuł epigramatu), Herrick, na zakończenie „Hesperyd” stawiając sprawę jeszcze bardziej jednoznacznie:
Niech ostatni wers Dzieła tak wspomni Artystą:
Muzą miał filuterną, ale Życie czyste.
Ta ostra — pomimo przepajającej poezję Herricka skłonności do umiarkowania i do łagodnych jakości estetycznych — świadomość rozdźwięku pomiędzy Życiem a Muzą, Realnością a Literaturą, Bytem a Fikcją, świadomość tego, że Świat Rzeczywisty nie zadowala i tylko stworzony przez poezję Świat Sztuczny stanowi możliwość formowania realności na obraz i podobieństwo pragnień jednostki, świadomość zarazem i tego, że taki wytwór wyobraźni będzie zawszy jedynie paliatywem, gdyż Świat Sztuczny nigdy nie stanie się ani namacalną realnością, ani w pełni autentycznym, wolnym od udziału literackich konwencji wyrazem owych jednostkowych pragnień — ta świadomość czyni Herricka kimś więcej niż tylko jednym z wielu utalentowanych poetów jego epoki. Można powiedzieć, że im bardziej Herrick zdaje sobie sprawę z ograniczeń poetyckiej „sztuczności”, tym bardziej czuje się zobowiązany do osiągnięcia w jej wąskich ramach absolutnej maestrii. Pośrednim skutkiem tego dążenia do „uwidocznienia” formy i zarazem uzyskania nad nią nie dającej się nie zauważyć, mistrzowskiej kontroli, jest tu stałe dążenie do miniaturyzacji wypowiedzi.
Najlepsze wiersze Herricka są w zasadzie epigramatami; jeśli odwołują się również do innych kategorii gatunkowych, regułą jest w nich skłonność do rygorystycznego eliminowania wszelkiej waty słownej, do maksymalnej kompresji znaczenia. Utwór ma nie tylko małe rozmiary w sensie liczby wersów czy strof, ale i posługuje się często — nawet bez badań statystycznych widać, że znacznie częściej niż u innych poetów angielskich tego okresu— skrajnie krótkimi miarami wierszowymi. Jeśli substancja słowna utworu zredukowana jest do minimum, skutek jest jeden: w maleńkiej izdebce wiersza nawet najdrobniejszy sprzęt nie pozwala się przeoczyć, a zarazem — w naturalny sposób spełnia wiele funkcji naraz. Ta zasada pozwala Herrickowi na niezwykle przemyślne, precyzyjnie zaprogramowane wykorzystywanie potencjału estetycznego i semantycznego kryjącego się w najdrobniejszych atomach językowego budulca utworu: orkiestracja brzmieniowa, odkrywczy rym, zaskakująca modyfikacja rytmu, nieoczekiwana elipsa albo, odwrotnie, nieoczekiwane powtórzenie słowa, kontrast pomiędzy długością i stylistyczną proweniencją użytych wyrazów — to chwyty, które opanował do perfekcji.
Chciałoby się instynktownie przystać na z lekka naciąganą, ale w swoim czasie popularną interpretację biografistyczną, która całą niepowtarzalną szczególność poezji Herricka wywodzi z faktu, że we wczesnej młodości terminował on w warsztacie złotniczym. Między jednym a drugim faktem może brakować istotnego związku, ale z jednym trzeba się zgodzić: Herrick to niedościgniony jubiler języka, w artystycznej obróbce miniaturowych odłamków słownego kruszcu nie mający wśród poetów angielskich równego sobie mistrza ani we własnej epoce, ani przed nią, ani — zapewne — po niej.
Sierpień 1991
"Dekada Literacka" 1991, nr 35 -
Ogden Nash*
Do mojej wybranki
Bardziej niż paszkot nie cierpi kota,
Zbrodniarz poszlaki, niż faszysta
Nie może znieść Ameryki,
Ja ciebie kocham, moja złocista.
Kocham cię bardziej niż kaczka się pluszcze,
Niż pryska sok z grejpfruta,
Bardziej niż remi brydż mnie nudzi,
Niż boli szczęka rozpruta.
Jak morze wprawia w rozpacz rozbitka,
Żonglera, kto w łokieć go trąca,
A nieproszony gość panią domu,
Tak ja kocham cię właśnie bez końca.
Kocham cię mocniej niż osa żądli,
Bardziej niż tramwaj rzuca,
Niż żebrakowi są potrzebne szczudła,
Niż o paznokieć zaczepia onuca.
Przysięgam na te gwiazdy w górze,
A jeśli są, to i w dole,
Że jak sąd brzydzi się krzywoprzysięstwa,
Tak ja cię kochać mam wolę.
tłum. Robert Stiller
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 09.06.13 o godzinie 19:38 -
Ogden Nash
Żółw
Zwieńczcie mnie laurem: już ze szkół wiem
To, że nie każdy gad jest żółwiem.
Strójcie mi skroń genialną w dziadem:
Wiem też, że każdy żółw jest gadem.
Wiem, bom postawił dużą sumę
Na to, że żółw prześcignie pumę,
A żółw, gad podły, wziął w występie
Udział w umyślnie żółwim tempie.
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 09.06.13 o godzinie 19:39 -
Agneta Plejfel
Do fotografii Wisławy Szymborskiej
wykonanej przez Joannę Helander
Dlaczego jedynie to właśnie zdjęcie,
jeśli mogę spytać, gdy twoja twarz
do połowy zakryta jest dymem,
zaćmiewasz soczewkę fotografa,
dym zmusza cię do zmrużenia oczu
tak że zdjęcie pokazuje szparki
zamiast oczu, ręka która trzyma
papierosa zasłania usta,
a jeden kącik warg jest bez wyrazu
kiedy się znowu zaciągasz?
Koncentruję się na filiżance w pozycji centralnej.
Herbata czy kawa po turecku? Czarna,
w każdym razie, tak że myślę,
że jesteś spod znaku mocy,
w czym mnie łyżeczka do herbaty przerzucona
między spodkiem a stołem umacnia:
miecz, miecz samurajski,
który wciąż pamięta twój szybki ruch
Filiżanka jest chińska. Teraz spostrzegam,
że szparki twoich oczu są mandaryna.
Że brwi podkreślono pędzlem z włosia kuny,
bardzo mądre, pięknie sklepione.
Że kąciki ust przypominają Buddę:
uśmiech skoncentrowanej powagi.
Uniesienie choć bardzo powściągliwe.
Raczej ostre słowo niż wylane serce.
Raczej grzech do naprawy niż
niewinność z niewiedzy.
Żadnych pierścionków, bransolet czy klipsów.
Lecz na paznokciach błysk lakieru.
Wyraźny zegarek na lewym przegubie
wskazuje czas: dwadzieścia po dwunastej, co do minuty.
Północ? Chyba południe,
gdy rozum się jeszcze nie zaćmił.
Światło dzienne pada z prawej,
lecz na podniesionej ręce,
tej z papierosem, majaczą
cienie jakby gałązek dzikiego wina
albo liści, może jakiegoś drzewa z ulicy,
wywołane przez skórę i przez nią utrwalone
Trochę książek o nieczytelnych tytułach
na półce za twoją głową
— tę głowę dźwiga kolumna szyi
z płochliwą dumą albo na odwrót —
oraz kilka ozdóbek, kwieciste
naczynie na pióra, sztaluga z drewna,
może rama na nieobecne zdjęcie rodzinne.
Oto twoje zdjęcie, jedyne zdjęcie,
i jedyne naprawdę godne ciebie,
Safono polska o ostrym języku,
Kasandro, która swym miodowym głosem
próbujesz nas wyśpiewać z upadku,
do którego zbyt już przywykliśmy.
Gałązki dzikiego wina majaczą na twej ręce.
A za obłokiem tytoniu Pytia,
jej skupione rysy.
14 października 1995
ze szwedzkiego tłum. Leonard Neuger
Wisława Szymborska - fot. Joanna Helander Ten post został edytowany przez Autora dnia 28.06.13 o godzinie 11:48 -
Rainer Maria Rilke
Łez, łez długie strugi…
Łez, łez długie strugi.
Śmierci moja, czarnoskóra nosicielko
mego serca, przechyl mnie prędko,
aby ściekły. Pragnę mówić.
Czarna, ogromna serca pasterko.
Gdybym nawet przemówił uczenie,
wierzysz, że bym przełamał milczenie?
Kołysz mnie, stara pocieszycielko.
Paryż, późna jesień 1913
tłum. z niemieckiego Bernard AntochewiczTen post został edytowany przez Autora dnia 26.03.14 o godzinie 05:00 -
Rainer Maria Rilke
Czy ból…
Czy ból, skoro tylko do nowej warstwy
dotrze lemiesz, ostro płużący trzewia,
czy ból jest niedobry? Który jest ostatni,
który nam przerwie wszelkie cierpienia?
Ile się trzeba nacierpieć. Czasu nie było,
by sobie pozwolić na lżejsze uczucia.
A jednak lepiej niż większość wyczuwam,
co zmartwychwstanie, wieczną szczęśliwość.
tłum. Bernard Antochewicz -
Rainer Maria Rilke
Modlitwa za obłąkanych więźniów
Wy, od których Istnienie
swoje wielkie oblicze odwraca,
za was, o których nikt nie wie,
może ktoś Istniejący odmawia
tam zewnątrz, na wolności,
nocą modlitwę cichą,
aby wam czas przeminął,
bo czasu wy macie dosyć.
Gdy was raptem wspomnienie ogarnie
więc czule rozdzielcie włosy:
wszystko zostało rozdane,
wszystko co było w przeszłości.
Zachowajcie milczenie,
kiedy was serce przedawnia,
by żadna nie znała matka,
że coś takiego istnieje.
Dźwiga się księżyc biały
tam, gdzie się dzielą gałązki,
i jakby przez was zamieszkały,
pozostaje samotny.
tłum. z niemieckiego Bernard AntochewiczTen post został edytowany przez Autora dnia 06.03.14 o godzinie 05:39 -
Rainer Maria Rilke
Skarga mniszki (fragm.)
II
Jezu, ty wszystkie kobiety
masz jakie tylko chcesz.
Co od głosu mojego zależy,
jeśli uciszysz go wnet.
On zagubi się w szmerach,
przepadnie jak nic w przestrzeni,
Co słyszysz, to inni; o, nie ulegaj
złudzeniu, ledwie sięgam niestety,
od serca do mego oblicza,
co śpiewa przed twoim obrazem.
Chętnie bym ból ci sprawiła,
lecz rzut mi się nie udaje,
ilekroć w twoje oblicze,
moim bólem rzucić chcę,
opada łagodnie i bliżej
z powrotem, zimny jak śnieg.
III
Gdybym została w świecie,
tam, gdzie zostałam poczęta,
to noce byłyby grzechem,
dni pełne niebezpieczeństwa.
Potem wziąłby mnie któryś nagle
i porzucił znowu, gdziekolwiek,
i przyszedłby drugi niebawem
i zaraz by usta moje
wykrzywił pocałunkami,
a za trzecim musiałabym chyba
gonić bosymi stopami,
lecz bym nigdy go nie dopędziła;
a czwartego tylko tak sobie,
wpuściłabym ze zmęczenia,
aby cokolwiek mieć w rękach,
aby leżeć gdziekolwiek.
Skoro u żadnego nie spałam,
powiedz: czy grzech popełniłam?
Śpiewając z innymi, gdzie byłam?
Kogo, jeśli nie ciebie wołałam?
IV
Moje życie odeszło, mój Jezu.
Powiedz mi dokąd, mój Panie?
Czy ty je przed sobą ujrzałeś?
Czy jestem już w twoim wnętrzu?
Czy jestem w tobie, mój Jezu?
Pomyśl, tak może właśnie przeminąć,
bo gwar je codzienny porywa,
w końcu mu wszyscy zaprzeczą,
bo nikt go nigdy nie widział.
Czy było to moje, mój Jezu?
Czy było to moje zaiste,
panie Jezu, czy jesteś pewny?
Czy jedna nie jest jak wszystkie,
dopóki jakieś ostre zęby
szram nie zostawią, mój Chryste?
Nie może tak być, że me życie
wcale tu nie istnieje?
Że leży gdzieś w świecie rozbite
i że deszcz do wnętrza się leje
i stoi w nim i zamarza, Chryste?
tłum. Bernard Antochewicz -
Wallace Stevens
Imperator porcji lodów*
Wezwij zwijacza wielkich cygar,
Muskularnego, i każ mu ubijać
W misie obleśnie maślane śmietany.
I niech dziewuchy wałkonią się w sukniach
Takich jak zwykle, niech chłopcy przynoszą
Kwiaty w gazetach z zeszłego miesiąca.
Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów.
Z szuflad komody, którym brak
Trzech szklanych gałek, wyjmij pościel
Przez nią w gołębie niegdyś haftowaną
I twarz jej zakryj prześcieradłem.
Zrogowaciałe stopy niech wstają,
Świadcząc, że zimne i nieme jest ciało.
Niech światło lampy zalśni w szkliwie podłóg.
Jedyny imperator: władca porcji lodów.
z tomu "Harmonium", 1923
tłum. Stanisław Barańczak
wersja oryginalna pt. „The Emperor of Ice-Cream”
w temacie Poezja anglojęzyczna
*Imperator porcji lodów – zagadkowy tytuł tego wiersza (jednego z najbardziej wieloznacznych
i prowokujących różne odczytania utworów Stevensa) stanie się bardziej zrozumiały, jeśli dostrzec,
że w swojej najbardziej podstawowej warstwie znaczeniowej jest on opisem przygotowań do pogrzebu zmarłej starszej kobiety („ona” z drugiej strofy) i do mającej po nim nastąpić stypy
z główną atrakcją kulinarną w postaci lodów domowej roboty. Ponieważ zmarła była najwyraźniej kobietą żyjącą samotnie, w przygotowaniach biorą udział jej sąsiedzi, których ta śmierć niewiele obeszła: lody, na które mają apetyt, stają się „jedynym imperatorem” władającym ich myślami. – przyp. tłumaczaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 09.01.12 o godzinie 08:49 -
Zofia Szydzik:
Bilet na księżyc
gdy przyjdzie mi dotknąć
kresu...
Bardzo piękny wiersz, doskonała ilustracja, że i o śmierci można pięknie pisać,
pełen zadumy, melancholii, dojrzałego pogodzenia się z prawami nieuchronnego losu. Dziękuję, Zosiu - RyszardRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 19.03.09 o godzinie 09:11 -
Richard Wilbur
Śmierć ropuchy
Z nogą uciętą przez strzygącą trawnik
Kosiarkę, zmaltretowana, ropucha susem kulawym
Umknęła w kąt ogrodu; znalazła schronienie
Pod kępką cynerarii, w cieniu popielatych
Listków o kształcie serca, tuż przy ziemi,
Z widokiem na świat – już ostatnim.
Serce wciąż tłoczy krople rzadkiej, żabiej
Krwi, w fałdach ziemistej skóry spływające ku coraz słabiej
Zagapionym, zapadłym ściekom jej oczodołów.
Ropucha leży, bezruch przemienia ją w kamień;
Bezgłośna, lecz uczestniczka mozołu
Agonii, czegoś jak spadnie
W szum monotonnych, zamglonych, obfitych
Mórz, chłodnych brzegów, straconych królestw mistycznej Amfibii.
Dzień, coraz mniejszy, tonie i wreszcie całkiem zanika
W odwiecznych oczach, jeszcze śledzących nad gładko
Wykastrowaną otchłanią trawnika
Płynące resztką żagli światło.
z tomu „Ceremony and Other Poems”, 1950
tłum. Stanisław Barańczak
w wersji oryginalnej pt. „The Death of a Toad”
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 06.06.12 o godzinie 18:13 -
Robert Herrick
Do muzyki, aby gorączkę w nim uśmierzyła
1.
Ukołysz mnie i otul miękko
W Melodie twe Słowicze,
Aż, urzeczony tą piosenką,
Zapadnę w snu słodycze.
Złagódź ból w ciele,
Wygładź pościele,
Weź głowę mą w chłodne dłonie
Niech mocą Twoją
Tony mnie poją.
Gorączkę koją,
Gdy płonie.
2.
Nie zgasisz we mnie jej płomienia,
Nie zmrozisz jej upału,
Lecz gdy się płomień w płomyk zmienia
Przynosisz ulgę ciału.
Pozwól, niech zasnę,
Ześlij sny jasne,
Sny o cienistej polanie,
Gdzie Róże bielą
Oko weselą
I z płatków ścielą
Posłanie.
3.
Spłyń na mnie jak pogodna rosa
Jak krople świeżo lśniące,
Którymi skoro świt
Niebiosa Chrztu udzielają łące.
Ból zniknie w toni
Twojej harmonii
I wzlecę nad świata zamęt.
Nad mękę ciemną,
W światłość pojemną,
W jasny nade mną
Firmament.
tłum. Stanisław Barańczak -
Robert Herrick
Odzienie mami nas tylko i zwodzi
Zrzuć te Jedwabie, zrzuć Batysty,
Odsłoń mi Kształt swój rzeczywisty;
Żądzę najpewniej we mnie ostrzy
Twojej nagości strój najprostszy:
Niech Wzrok i Serce olśni śmiało
Nie Szata ale żywe Ciało.
Do Dianemy
Ukaż mi stópki zgrabne; ukaż nóżki, uda;
Ukaż owych Cielesnych Księstw anielskie cuda;
Ukaż Wzgórek (wstęp daje tam Miłość życzliwa),
Który w Wąwozie żywe Źródełko ukrywa.
Ukaż mi Talii zarys; skoroś ukazała
Pół siebie, zrzuć Muśliny, ukaż mi się Cała.
tłum. Stanisław Barańczak -
Robert Herrick
Opisanie Julii
Chcecież usłyszeć, Czytelnicy czuli,
Moje najkrótsze opisanie Julii?
Oczy ma czarne, błyszczące wesoło,
Dołek w podbródku i wysokie czoło;
Warga jak Rubin czerwienią uderza,
Policzek gładki jak Śmietanka Świeża;
Nosek zaś kształtny, kiedy nań popatrzę,
Jest jak Proscenium w twarzy tej teatrze.
To — część całości; logicznie więc wnoszę,
Że w Reszcie znajdę podobne rozkosze.
tłum. Stanisław Barańczak -
Robert Herrick
Rozkosz w rozgardiaszu
Lubię rozgardiasz, co w odzieży
Swawolę niby płomień szerzy:
Batyst, gdy zsuwa się z ramienia
Na znak miłego roztargnienia,
Sznurówka, która tył stanika
Błędnie to tu, to tam przetyka,
Mankiet niedbały, wstążek pęki
W splątaniu spływające z ręki,
Spódniczki fala rozbujana,
Gdzie bielą lśni koronek piana,
Lub luźny węzeł sznurowadła,
W który się schludna dzikość wkradła —
Bardziej zniewala mnie, niż sztuka,
Co w pedanterii piękna szuka.
tłum. Stanisław Barańczak -
Robert Herrick
Nagrobek dla Bena Jonsona
Tu spoczywa Ben z innymi
Poetami — tak olbrzymi,
Że przerasta Parnas cały.
Spisu przyczyn jego chwały
Ten Głaz nie pomieści: wiele
Więcej znajdziesz w samym Dziele.
Oda na cześć tegoż
Ach, Benie!
Na twe skinienie
Któż by raz jeszcze nie siadł
Do którejś z Lirycznych Biesiad
„Pod Słońcem”, „Pod Psem”, czy w tawernie
„Potrójna Beczka”, gdzie wiernie
Gromadził się nasz Parnas cały
Na tęgo zakrapiane lecz podniosłe szały,
A przecie każda Zwrotka słyszana z ust Mistrza
Była słodsza niż wino, niż pieczeń mięsistsza.
Mój Benie,
Na ziemskiej scenie
Stań znów, lub z wyżyn nieba
Ześlij choć, czego nam trzeba:
Zmyślność tę, którejś miał w nadmiarze;
A spraw też, byśmy — jak mądrzy włodarze —
Umieli rządzić się owym Talentem,
Bo gdy staniemy nad źródłem wyschniętem,
Gdy strwonimy bezcenny Spadek, nasz Kapitał,
Próżno o Wielkie Wiersze świat się będzie pytał.
tłum. Stanisław BarańczakRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 18.03.09 o godzinie 21:20 -
Zofia M.:
:-) Dozgonne i stokrotne!:-) To może- może jeszcze "Cygańską pieśń miłosną" (tekst zamieściłam w temacie "Erotyka") wrzucić by mógł...? Z mojej kasety magnetofonowej (ktoś jeszcze je pamięta?:-)) dźwięk cokolwiek żałosny jest...:-(
Nawet, gdyby dźwięk nie był żałosny, to jest żałośnie przestarzała technologia nagrania, która nijak się ma do Wrzuty. Ta przyjmuje tylko łaskawie pliki mp3 i nowsze.