Temat: Motyw wieży
Anna Piwkowska*
Wieża Babel
Bywam pusta jak ul i pełna jak ul.
Złote pszczoły tańczą w moim brzuchu,
opite nektarem i słońcem,
kiedy wszystkie moje-nie-moje-córki
wychodzą mi na spotkanie.
Wysiadają z pociągów o 4.20 rano,
z mokrymi włosami i niezaspokojonym blaskiem
w szmaragdowych, czarnych i niebieskich oczach.
Moje córki marzą o sławie nieśmiertelnej
i wszystko jest jeszcze możliwe.
Nikt nie jest w stanie pozbawić ich złudzeń,
kiedy tak biegną, Olbrzymki o złych sercach,
Dydony, Wlkirie, Sakuntale.
Można być złą kobietą i dobrym człowiekiem, prawda?
powiedziała przekornie ta najmłodsza,
kiedy mierzyłyśmy kolejne płaszcze,
a ona wybierała uważnie i z namysłem:
długi, czarny, z kapturem, podobny do habitu,
i zielony, podszyty wojskowym sznytem,
a także niebieski, jedwabny.
W każdym z nich była inną kobietą.
Jej zwielokrotniona sylwetka odbijała się
w rytm tańczących, obrotowych luster.
Lśniła i zbroiła się jak na wojnę, na wielką ciszę, na bal.
I choć jeszcze wiele razy zgubi podczas kąpieli pierścień,
zawsze odnajdzie go jakiś rybak,
w ciemnym i mokrym brzuchu wyłowionej ryby.
To ona powije syna, a król odzyska pamięć,
choć teraz myśli, że będzie rodzić tylko odważnie córki.
Bo moje córki chcą mieć swoje córki:
Dydony, Walkirie, Sakuntale.
Chcą rodzić dzieci, pisać książki, mieć dom nad oceanem,
leczyć, uzdrawiać, ocalać.
Chcą stworzyć sens choćby z miseczki ryżu
i patrzeć, jak fale uderzają o brzeg,
obmywają ziarenka piasku do kości,
do samego jądra istnienia, aż zostają tylko bursztynowe korale
albo perły, które lśnią zwycięsko na ich młodych szyjach.
Bo one wyszły z morza, z otchłani, z głębi, z ciepła i z ciemności.
Wieczność jest ich prawdziwym życiem:
ta chwila, kiedy nawlekają srebrną igłę,
żegnają na zawsze, pieką pierniki, całują,
malują jajka na piękny szkarłatny kolor,
kupują sukienki, książki i pończochy.
Wyjdź na balkon, powiedziała ta średnia,
kiedy spadł deszcz na świeży, puszysty ogród.
Burza łamała gałęzie różowych kasztanów,
a grzmoty schodziły w głąb ziemi.
Za nami, w bibliotece, trwał koncert.
Ale ona już nie słyszała fletów, smyczków i waltorni.
Widziała, jak przez ogród przejeżdżają zbrojne dziewczęta,
konno lub na rydwanach zaprzężonych w wilki,
tratując granatowe, podbite złotem bratki.
Ale ogród i tak był piękny, pełen poległych bohaterów
odprowadzanych prosto do Walhalli.
Patrzyłam, jak ta średnia płynie w łodzi, w krwawej ulewie.
Można być zła kobietą i dobrą matką, prawda?
zapytała przekornie, kładąc rękę na swoim ciepłym brzuchu.
W takim dniu jestem pełna jak ul i nie ma przy mnie mężczyzn,
którzy przecież są zawsze. Odjechali na wojnę
albo właśnie świętują powrót ze zwycięskiej wyprawy.
Tańczą wokół ognia, który rozniecili
z suchego drzewa i kryształowego węgla.
Tańczą z medalionami na sercu,
w których przechowują wizerunki kobiet.
Kochają te Dydony, Walkirie, Sakuntale
tak samo, jak one kochają ich:
bohaterów powracających do domu.
Moje córki-nie-córki wiedzą to wszystko,
ale muszą na chwilę odejść.
Chcą być same, aby iść przez las,
przenieść ogień, słowo, tajemnicę.
Można być złą kobietą i dobrą władczynią, prawda?
zapytała przekornie ta najstarsza,
kiedy odprowadzałam ją na dworzec.
Miała plecak i rower: starą damkę z Amsterdamu,
na której zamierzała przemierzać świat.
Była nomadką, podróżniczką, cyganką
i niegdzie nie potrafiła zapuścić korzeni.
Ale wiedziałam, że to właśnie ona, najstarsza,
użyje podstępu, potnie skórę ofiarnego zwierzęcia na drobne paski,
założy stolicę, zapanuje nad miastem
i nigdy już nie pozwoli się z niego wygnać.
W dniu kiedy jestem pusta jak ul, moja prababka boi się.
Umiera w szpitalu w Milanówku i zapomina ojczystego języka.
Albo przeciwnie: przypomina sobie język słodkich łąk,
ciemnych borów i tajemniczych bóstw.
Język ptaków i dzikich zwierząt,
rwącej, rozgrzanej od upału Żejmiany
i gadających, suchych żagarów,
wrzucanych do ognia w zimowe wieczory.
Gdy mój ojciec wbiega po schodach, pielęgniarki szepczą:
mówi w jakimś dziwnym języku, którego nie można zrozumieć.
Ale ona jest na trzy dni przed śmiercią
i wypowiada ostrożnie, ważkie słowa już tylko po litewsku.
Może modli się, a może wspomina.
W każdym razie szykuje się do przeprawy.
Moja babka rozumie ją i rozumie ją także moja matka.
Ale we mnie nie ma żadnych słów, którymi mogłabym ją pocieszyć.
Znam tylko jedno jedyne, wyniesione z dzieciństwa: apelsina.
Okrągła oranżowa pomarańcza, soczysta i pachnąca.
Ale to za mało i moja prababka odchodzi ode mnie bez pożegnania.
Ul jest pusty. Więź zostaje zerwana.
Jednak kiedy przychodzą do mnie moje trzy córki,
wierzę, że już nigdy żadna z nas nie będzie mówiła
w jakimś dziwnym języku, którego nie można zrozumieć.
Wierzę, że zgłębimy tajemnicę wieży Babel, poznamy języki.
Mówię do nich przez pamięć mojej babki i prababki: apelsina.
I wyciągam owoc: okrągła oranżową pomarańczę.
Nie jabłko, nie żebro, nie drzewo, tylko to dziwne słowo z dzieciństwa.
Apelsina okrągła i życiodajna jak słońce.
Wilno-Warszawa, 2007
z tomu „Farbiarka”, 2009
*notka o autorce w temacie SamotnośćMarta K. edytował(a) ten post dnia 23.10.09 o godzinie 14:29