Temat: Owady są wszędzie...
Josif Brodski
Mucha
I
Kiedy śpiewałaś, jesień nadchodziła z wolna.
Piec rozgrzewało już polano smolne.
Pieśni lotów ciągle było ci za mało,
gdy pochłodniało.
Teraz pełzniesz po gładzi niedbale umytej,
wyszmelcowanej, kuchennej płyty
i skąd się w kwietniu tu wzięłaś – już nie wiesz.
Teraz się ledwie
ruszasz. Mogę cię zabić, bo już nic nie stoi
mi na przeszkodzie. Lecz ja, jak historyk
wiem, że śmierć jest nudniejsza od męki bezruchu,
zwlekam więc, mucho.
II
Wtedy gdy ty śpiewałaś i latałaś, liście
opadły. Łatwiej wodzie oczywiście
lać się na ziemię, aby z powrotem z kałuży
patrzeć ku górze.
A ty całkiem oślepłaś. Gdy przyjdzie do głowy
wyobrażenie szarych komórek mózgowych,
jak bruk z rysunkiem wedle prawideł
siatki twych skrzydeł,
można się wzdrygnąć. Ale ty się skłaniasz
ku zleżałemu duchowi mieszkania,
które zieloną zasłoną ponuro
życie zasnuło.
III
Ach, ty trajkotko, odeszła cię werwa
i przypominasz starego junkersa,
dokumentalny kadr, czarny jak mroki
dawnej epoki.
Nieraz do późnej nocy – czy to nie ty, mała,
nad moją fajką uparcie brzęczałaś,
prześladowana na okiennej ramie
reflektorami?
A teraz, miła, mój żółty paznokieć
bezkarnie może się bawić twoim odwłokiem,
a ty nie drżysz ze strachu przed tym, kto cię dręczy,
nawet nie brzęczysz.
IV
Gdy śpiewałaś, za oknem odcienie szarości
intensywniały. A drzwi od wilgoci
pełne są szczelin. I pięty zmarznięte, jak w zimie.
Mój dom w ruinie.
Już w zlewie stosy brudnych, fajansowych naczyń
nie zwabią cię, dla ciebie to już nic nie znaczy,
nawet kran pełen cukru i słodyczy
też się nie liczy.
I cóż cię mogę obchodzić poza tym
jakieś drobiazgi, melchiorowe graty;
wiesz, że lepiej, gdy z niczym nic nas już nie wiąże.
Ja też tak sądzę.
V
Jak staromodne są twe skrzydła, łapki,
z którymi się kojarzy woalka prababki,
związana – miarą przedwczorajszą mierząc –
z francuską wieżą.
Wiek numer dziewiętnaście, mówiąc jednym słowem.
Gdy porównuję ciebie z tym i owym,
mogę z twej śmierci, która i tak jest już bliska,
jeszcze skorzystać,
popychając cię jakimś paskudnym patykiem
ku bezcielesnej myśli i ku całkowitej
nieuchwytności, nim termin upływa.
To straszne – wybacz.
VI
O czym śnisz? O swych wydeptanych szlakach,
niezliczonych orbitach? Czy litera jakaś
sześcioramienna, którą zamaszyście
w jakimś zeszycie
zrobiłaś kiedyś na płaskiej stronicy,
wróciła słabym echem cyrylicy,
jedynym, które, jak się wydawało,
rozpoznawałaś,
zrywałaś się, a teraz ślepa i bezwolna
nie reagujesz, ustępując pola
brunetkom, które widywałaś często,
ich minom, gestom.
VII
Kiedy latałaś brzęcząc, ptaki odleciały
i ryb w strumieniach jakoś dziwnie mało.
W zaroślach także zrobiło się pusto.
Chrzęści kapusta
zamarznięta na polach, mino że okryta
strojem zimowym. Jak bomba gdzieś tyka
zepsuty budzik; grozi z jego strony
wybuch spóźniony.
Poza tym nic już nie słychać. A domy
dachami światło odbijają w stronę
chmur. Wypłowiała trawa schnąć niedługo zacznie.
Jest trochę strasznie.
VIII
Dwoje nas teraz – nośników zarazy.
Bakterie mogą zabić, podobnie jak frazy,
wszystko, co żyje. Nas jest tylko dwoje:
zarówno twoje
ciało, które obawa przed śmiercią przenika,
jak i moje, grające tu rolę rolnika,
gdzie osiem pudów wykształcenia mieszczę,
plus jesień jeszcze.
Całkiem już zepsuł się twój ostry brzęczyk.
A czasowi nie szkoda czasu – mogę ręczyć –
dla nas obojga. A zatem wypada
dzięki mu składać.
IX
że nie bardzo wyniosły i dumny. A może
nie czuje, jaką lipę można mu podłożyć,
w postaci różnych, nawet najzwyklejszych,
większych czy mniejszych
świnstw. Nalatałaś się już dość, jak mniemam.
Dla czasu młodość nie do odróżnienia
jest od starości i stwierdzam ze smutkiem:
dla niego skutki,
jak i przyczyny obce są
de iure,
zwłaszcza, że idzie tu o miniaturę.
Tak jak dla palców, w ich ruchu pospiesznym,
orły i reszki.
X
Gdy od słabej żarówki umykałaś w ciemność,
gdzieś na suficie kryjąc się przede mną,
przecież czas właśnie taki sam był wtedy,
jak teraz, kiedy
do bezbarwnego prochu cię upodobniły
stosunek do mnie i skutki bezsiły,
a zatem nie myśl, nie wyrokuj z góry
z żalem ponurym,
że czas jest dla mnie wielkim sojusznikiem.
Spójrz, miła: jestem twym druhem, wspólnikiem,
współwięźniem; czasu nie można ominąć,
skrócić terminu.
XI
Na zewnątrz jesień. I nieszczęście gołych
gałązek dereniowych. Tak jak u Mongołów:
małżeństwo ciemnej, karłowatej rasy
i żółtej masy.
Ściślej mówiąc – kontakty. Nikomu na ziemi
nic do nas. Mnie ogarnia dziwne odrętwienie.
Innymi słowy, to chyba twój wirus,
a ty z podziwu
nie wyjdziesz, gdy się dowiesz, jak jest zaraźliwa
senność i obojętność. Zaraz się odzywa
chęć odpłacenia w jej własnej monecie
naszej planecie.
XII
Nie umieraj! Protestuj! Spróbuj pełznąć, ożyj!
Istnienie nic nie warte, gdy przynosi korzyść
zwłaszcza dla siebie – z urzędu. Szlachetniej
obejść się bez niej,
w kalendarzach i datach zamieszanie robić,
obecnością bez sensu udowadniać sobie
i postronnym, że życie nie jest niczym innym,
jak synonimem
niebytu, naruszania prawideł. A gdybyś
ty była młodsza, ja bym wzrok zza szyby
kierował dalej. Lecz tyś, mimo wszystko,
stara i blisko.
XIII
Dwoje nas teraz i ciągnie przez okno.
Deszcz miękkim dziobem próbuje na mokro
szkła i nas chciałby również zakreskować, mucho.
Ty tkwisz w bezruchu.
Jak widać, dwoje nas teraz. Poza tym,
gdy ciebie braknie, ja fakt owej straty
odnotuję w umyśle i będzie to echem
twoich z pośpiechem
kręconych pętli, które do ostatka
wykonywałaś. Wiesz, śmierć, gdy ma świadka,
to stawia kropkę z większą dokładnością
niż w samotności.
XIV
Myślę, że słowa sprawić ci nie mogą
bólu. On szuka miejsc okrężną drogą.
Ciebie podstępnie nakryć mógłby z tyłu,
a to by było
chyba zrobione moją ręką. Ale
palce piórem i linią mam zajęte stale.
Nie umieraj, jak długo poruszać się możesz,
nie jest najgorzej,
dopóki chociaż drżysz. To istny obłęd!
Mniejsza o stan umysłu: ten twór, który mogłem
posądzać o odmowę posłuszeństwa, będzie
w owym momencie.
XV
swoiście piękny. Czyli, że zasłużył
na to, by swoje istnienie przedłużyć,
skoro oklaski na opak odbiera.
Strach to tabela
zależności pomiędzy bezradnością własną
ciał oraz nadliczbową sekundą. I jasno
stawiając sprawę, trajkotko, ja jestem
gotów ci gestem
wspaniałomyślnym moją sekundę poświęcić,
chociaż daremne chyba moje chęci:
poszóstny zaprzęg nawala ci, Sziwo,
i ciągnie krzywo.
XVI
W lukach pamięci, w magazynach, składach,
wśród skarbów, z których każdy się rozpada,
topnieje i tak dalej, (zresztą tych zdobyczy
nikt nie przeliczył,
ni legendarny skąpiec, ani też – tym więcej –
nikt później) wśród tych resztek egzystencji
teraz powstaje wygodne schronienie
twoim imieniem
nazwane, choć pod pseudonimem Muza,
niezbyt dokładnym. Stąd się wzięła Mucha.
A co do dłużyzn – alfabet ma świtę
złożoną z liter.
XVII
Na zewnątrz chmurno. A mój narząd tarcia
o rzeczy w domu, zwany wzrokiem, ma oparcie –
punkt koncentracji na wzorze tapety.
Wziąć go niestety
nie jesteś w stanie. Nie możesz zaskoczyć
nim Serafinów i błysnąć im w oczy
w obłokach, gdzie jest królestwo modlitwy,
ideą rytmu
oraz powtórzeń; z ich punktu widzenia
bezsensowną, w zuchwalstwie mającą korzenie,
co im – owadom chmur – jest w rzeczy samej
raczej nie znane.
XVIII
Czym to się skończy? Muszym Rajem, tudzież
pasieką? Albo może w jakiejś budzie,
w której nad konfiturą z malin, już następne
krążą zastępy
twych poprzedniczek, wydając dźwięk ostry
późnej jesieni, jak drewniane kostki.
Ale, gdy tylko otworzyć podwoje,
to jasnym rojem
zerwą się do powrotu i polecą obok
nas, w rzeczywistość i wtedy jak w obłok
bardzo starannie otulą ją całą
w zimowy całun,
XIX
podkreślając zarazem, już choćby lataniem,
że dusze mają swoiste utkanie,
że losem i materią związane z podłożem,
i że w kolorze
sadzy rzecz każda po prostu, jak umie,
zmienia swą barwę, i wreszcie, ze w sumie
każda dusza przewyższa i naród, i rasę.
Że kolor jest Czasem,
lub chęcią dogonienia go, kiedy umyka
- wspominając wielkiego Halikarnańczyka
i mówiąc jego stylem – wszerz i wzdłuż
lasów i wzgórz.
XX
Cofając się przed bladym, wirującym kłębem,
czy cię rozpoznam? Czy odróżnić będę
mógł w tłumie tego skrzydlatego wojska?
A ty, czy swojsko
znów wylądujesz na moim ciemieniu,
patrząc za uciążliwym, wibrującym brzmieniem
z tęsknotą, pragnąc do niego się włączyć?
Chyba nie. Skończysz
później od wszystkich, już jako stulatka.
Ty, miła, między swymi wytrwasz do ostatka.
Jeśli cię przyjmą, gdy dasz się zatrzymać,
to już sam klimat
XXI
z jego zmiennością na naszym obszarze
daje podstawę, aby zauważyć,
że mogę spotkać cię wiosną i oto
przez rzadkie błoto
depcząc pomyślę: to gwiazda zleciała
i pokonując ociężałość ciała
za nią pomachać ręką się postaram.
To nie ofiarą
Zodiaku będzie, ale twoją duszą
lecącą, by się spotkać z inną larwą muszą,
zademonstrować choćby przed nawozem
metamorfozę.
1985
tłum. Katarzyna KrzyżewskaRyszard M. edytował(a) ten post dnia 03.06.09 o godzinie 10:48