Temat: Być poetą...
Marco Antonio Campos*
Responsorium za hotel “Richelie”
Ta historia już się wszystkim opatrzyła.
Cóż bardziej banalnego, niż powiedzieć,
że jakiś latynoski poeta nacierpiał się w Paryżu;
nie odnosi się to bynajmniej do latynoamerykańskich poetów
z oficjalnego rozdania, tych sztywniaków w dyplomacji czy na Sorbonie,
co to bez tchu, w transie opiewają Ogród Luksemburski,
i zmierzch nad Sekwaną – poezja
bateaux-mouches, blichtru i tanich efektów,
pisywana przez nadętych pozorantów lub snobów z szesnastki,
tych, którzy wykrzykują „ach! jakiż to stylowy talerz, madame!”
lub „nadzwyczajny film dzisiaj widziałem!”.
Krytycy od wykrzykników, delektujący się tą swoją kulturą
na luksusowych obrusach z plamami błota i krwi,
popijający, ze znawstwem kiperów, przednie wino z roku
najlepszych zbiorów. To ci, co zapowiadają, że nie będą przyjaźnić się ze swoimi,
ponieważ chcą się wprawiać w języku i przestawać z Francuzami.
Ale ten, ale ten człowiek był inny. Ale ten
był kimś wielkim, naprawdę wielkim,
należał do biedaków, albo raczej trzymał stronę
wygnanych z woli nieszczęścia.
Był inny niż wszyscy, był smagnięciem mrozu
w lipcowym słońcu. Był nocą, której czara się przebrała.
Od przyjazdu do Paryża śmierć trzymała go na muszce,
miłosiernie traktując chłodem i głodem.
Nalewała mu do miski chorób i osładzała życie jak mogła.
Była przy nim, gdy drzemał w metrze, w parkach,
na Bożych posadzkach, i jadł, zdawało mu się, że jadł,
choć bez Voltaire’a i Pascala, choć nie było rozmnożenia ryb,
a i wina zaledwie kropelka, garść rzeżuchy, łodyżka bazylii.
Była przy nim, który na zawsze przylgnął do wspomnienia matki, Bolesnej,
on – jej obrońca, Chrystus, kołysany do snu przez Goyę,
on – jak dziecko, gdy pisał wiersze, z dala od tafli stawu,
od łabędzia, od skrzydlatego wachlarza madame Mallarmé.
Jego anioł stróż ubierał się i płakał jak Peruwiańczyk,
ukazywał mu się przy stoliku lub przy barze w „Le Dôme”
czy „La Coupole”, pod kasztanowcem, płacząc bez łez nad brzegiem Sekwany
lub przy moście La Tournelle, lecz tych dwóch nie zwykło ze sobą rozmawiać.
Jego sprawy: rzeczy najprostsze, rzeczy, papierosy i kawa, pióro,
w którym zabrakło atramentu, albowiem „jasne, przecież powiedziałem...”
I któregoś dnia zasnął w nocy lub
obudził się rano w pokoju hotelu „Richelieu”
(przy ulicy Moliera 20, w pierwszej dzielnicy)
i mieszkał tam przez wiele lat, w gorszych momentach
przeprowadzając się do innych pomieszczeń, tak samo
podejrzanych i nędznych jak to,
żywiąc się słowami Jana i Mateusza,
bo chleba miał zaledwie okruchy.
To stąd, z czwartego piętra, widział po drugiej stronie
ulicy pokój, w którym spała Georgette.
Patrzył na nią, czekał i marzył.
Georgette mieniła mu się w oczach: księżycowo,
czerwcowo, czasem twarzy użyczał jej anioł.
Poznali się, żyli ze sobą, był od niej zależny (od jej
mieszkania i pieniędzy), podróżowali, zdawało im się, że cierpią
wspólnie, ich ślub odbył się pewnego dnia w roku 1934.
Przyjaciele Vallejo nazywali ją mitomanką,
histeryczką, furiatką, sadystką. I być może
mieli nawet rację. Ale dzięki temu ta historia
jest fascynująca. Taka już ona była. Tak to było, lecz bez niej
Vallejo nie dotarłby nawet do Abrahama,
I światu by nie objawił, co jest wewnątrz liścia,
On, błogosławiony materialista, ze swoją Historią
i Robotnikiem, ukrytym pod książką, on, któremu śniło się piekło,
by mógł żyć zaświatami świata na tym świecie.
Jest poniedziałek, w październiku 1995 roku. Przyjeżdżałem
tu wiele razy, ale dzisiaj widzę, że chorują francuskie kasztanowce
i fałszywe pieprzowce peruwiańskie.
Może powinienem to powiedzieć inaczej, poczekajcie.
Hotel „Richelieu” (wisi ogłoszenie) będzie wyburzony,
a na jego miejscu powstanie inny, sześciopiętrowy,
o tej samej nazwie. Zdążyłem na ostatnią godzinę.
Może ostatni już raz siedzę na parapecie
wielkiego okna, a konsjeż czy administrator budynku
patrzy na mnie jak na włóczęgę lub szaleńca.
Ale nie ma konsjeża, administratora.
Patrzę przez okno na schody,
po których Vallejo wchodził tysiące razy.
Te schody nie zaprowadzą go na czwarte piętro,
a z pokoju nie zobaczy dziewczyny,
która pewnego ranka, pozdrowiwszy go, krzyknęła
do matki, że niemowa nie już niemową.
Ale to znana historia, już się opatrzyły
opowieści o ubogich poetach,
którzy światło poranka witają pod kasztanem,
Sekwana zaś żegna się z nimi beznamiętnie.
tłum. Krystyna Rodowska
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja iberyjska i iberoamerykańska
wiersz jest też w temacie W wynajętych pokojachRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 21.02.10 o godzinie 23:24