Temat: Homo automobilus, czyli jadę samochodem...
C. K. Williams*
Stacja benzynowa
To było jeszcze zanim czytałem Nietzschego. Przed Kantem i Kierkegaardem
nawet przed Whitmanem i Yeatsem
Raczej niewiele miałem wtedy w głowie. Domyślałem się chyba, że kiedyś
będę cierpieć,
przypominam sobie, że mogłem prawie płakać z powodu błahostki, o drobiazg,
o nic ważnego.
Tak pewnie przeżywałem rozpacz, że kończy się moje dzieciństwo, ale tego
nie mogłem wówczas wiedzieć.
Świta. Stacja benzynowa. Droga numer 22. Dokładnie pamiętam: droga
numer 22 zakręcała
i tam właśnie umieszczono pasiastą, betonową wysepkę po czarnej serii
wypadków
Stacja benzynowa? Texaco, Esso - nie wiem. To były wtedy tylko słowa, tylko
nazwy z reklam.
Nie miałem jeszcze nawet bladego pojęcia o tym, co to jest monopol, albo
imperializm, czy też ucisk.
Świta. Jest strasznie późno. Nawet wtedy, gdy nie znałem zmęczenia, ledwie
trzymałem się na nogach.
Oparty o ramię kumpla patrzę na nieuchronną, milczącą zagładę nieba nad
drogą numer 22,
które jakby oklejało mi twarz oleistą powłoką, ani jej zetrzeć, ani wetrzeć
w skórę.
Dlaczego jesteśmy tutaj? Ponieważ jeden z moich przyjaciół, w męskiej toalecie,
me je zbyt pełne.
I teraz musi bić konia. Nie wiem, co znaczy “mieć je pełne”, ani co on teraz
może robić -
zapewne coś ważnego, skoro zatrzymaliśmy się tutaj po tak długiej nocy, lecz
nie pytam.
Zdaje się, że rozpaczliwie próbuję utrzymać pustkę w głowie, najdłużej jak
mogę.
Drugi z moich przyjaciół zasnął. Wygląda okropnie, otwarte usta, zwiotczałe
i wilgotne.
Trzeci - tego już nigdy nie zobaczę potem - patrzy wciąż w okno jakby bał
się czegoś.
Oto nasz wyczyn. Byliśmy na Times Square, jakiś alfons nas zauważył,
zebrał całe stadko i poprowadził gdzieś
w dół, ciemną ulicą, potem drugą, przez ciemne schody, ciemną sień do
ciemnego mieszkania,
gdzie jego kurwa, jego dziewczyna, żona, a może matka, czy ja wiem,
wyrwana ze snu,
unosząc się na łokciu, rzuciła na nas okiem i wyraziła zgodę, żeby za dwa
dolary od każdego, zaopiekować się nami.
Zaopiekować się nami. Pewne słowa zapadają mi w pamięć, jakby się
wczepiały.
Mój przyjaciel, ten w toalecie, każe na siebie czekać. Brudne niebo powinno
teraz zacząć jaśnieć.
To mi zabrało dużo czasu, mnie także, to znaczy, z kobietą. Czy powiedziałem,
że ona, ta kobieta, kurwa, czy matka -
miała okres i jedyne, co nam udostępniła, to były jej usta? Czy to powiedziałem?
Że udostępniła? Że usta
Cóż za radość to była wówczas. Ustami! A następnego dnia, jaka opowieść.
Ona tylko wyraziła zgodę, nic więcej. Była jak maszyna. Kiedy dziś
przywołuję ją we wspomnieniu,
widzę tylko skręcone włosy, ciemną głowę, poruszającą się mechanicznie
w górę i w dół, i teraz
Freud, Marks, Ojcowie, powiedzcie mi czym ja jestem, mówiąc tak o niej
o mnie,
skandując to, betonujac, grawerując, czym jestem, jeśli nie maszyną!
Dlaczego to robię?
Wciąż jeszcze nie czytałem Św. Augustyna. Nie wszystko rozumiem
u Chomsky’ego. Czy to błąd?
Mój przyjaciel w końcu wraca. A może najważniejsze słowa były przez cały czas
tuż obok.
Braterstwo. Zachwyt.
Jak czyści byliśmy wówczas, przed Rimbaudem, przed Blakiem.
Łasko.
Miłości. Zaopiekujcie się nami. Proszę.
tłum. Maja Wodecka
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki w temacie Poezja anglojęzyczna
wiersz jest też w temacie WspomnieniaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.11.11 o godzinie 17:33