Temat: Metamorfozy
Howard Nemerov
Dzień na wielkiej gałęzi
Na wpół jeszcze pijani, po nocy spędzonej nad kartami,
zaskoczeni przez świt nad królami i damami pełnymi winy,
jechaliśmy ku północy, rankiem, zwycięscy i pokonani,
ku strumieniowi w wysokich górach, by wspiąć się
ku miejscu, które jeden z nas znał, aby jakoś
zrekompensować sobie straty i utrwalić stan posiadania
poprzez stary odwieczny powrót do stanu dzikości,
pustyni, pustego miejsca naszego wygnania,
przynosząc z sobą tylko biblijny chleb i ser,
i papierosy, kupione gdzieś w sklepie po drodze.
Spodziewaliśmy się czystej, zimnej wody wśród kamieni,
która pomoże nam zapomnieć lub zapamiętać.
A chociaż nikt z nas nie wypowiedział nawet słowa o odkupieniu,
snuły się jakieś myśli o czyśćcu
w tych wszystkich obolałych głowach i starzejących się sercach,
gdy wspinaliśmy się po gigantycznych schodach strumienia,
docierając na miejsce koło południa.
Było tak, jak nam obiecano, cudownie: granitowe ściany
obramowywały półki skalne, długie i płaskie, z wapienia
lub płynnej lawy; z tych półek
woda, szybka i cicha, wylewała swe żółte i zielone światło,
płynąc ponad zwalonymi blokami podłoża, spadała w pianie
kryształu w ciszę, gdzie świetlisty nurt
cętkował rafy spoczywające w słońcu; wielkie
niebieskie ważki szybowały i wirowały wkoło,
i znów wracały w niskim wietrze nad strumieniem,
strząsając płatki światła ze swych jasnych skrzydeł.
To było naprawdę to, czego oczekiwaliśmy.
To była natura, chociaż tak bardzo przypominała obraz
ze swoimi fortecznymi murami i gładkimi ławami
jak w jakiejś poczekalni skamieniałej stacji kolejowej.
Myśmy jednak wierzyli naturze i ten fakt
uczynił z tego miejsca raj
dla zrujnowanych pokerzystów, wygranych i przegranych.
Nadzy, kąpaliśmy się w wodzie i leżeliśmy na skałach
jak dyszące pstrągi (woda, jaką piły,
czyniła je pijanymi ponownie), paliliśmy papierosy
i czekaliśmy, aż Natura powie swoje ostatnie słowo
- jak gdyby te kamienie były kamieniami Memnona,
i umiały – przy właściwym świetle – śpiewać.
Cisza (a nawet hałas wody był ciszą)
nabrzmiewała; tak, ten właśnie zwrot to oddaje,
nabrzmiewała, lecz nic się nie stało.
Góra nawet nie zrodziła myszy, a skały
zupełnie niepodobne do skał, których mogłeś się spodziewać
na zboczach czyśćca lub w pobliżu Helikonu
- złagodniałe od śpiewu muz, mało odporne -
były skałami współczesnej Ameryki, twardymi jak skała.
Nasze kruche kości trzeszczały, a ciała nasze,
spieczone z jednej strony, dygotały z drugiej.
Każdy z nas rozmyślał z goryczą o prymitywnej prostocie
i dekadencji, o tym, jak zniszczyła go cywilizacja
i jak zmuszały go okoliczności
do palenia, picia i całonocnego siedzenia
- do wpatrywania się w te doskonale arbitralne karty,
dopóki nie przypominał pstrąga rzuconego ze skały.
Na nic mu były doktryny Jean Jasques Rousseau
i nie mógł sobie pozwolić na życie w dzikości
szlachetne lub nie; niektórzy z nas już nigdy
by nie tknęli wystrzępionego egzemplarza „Waldena”.
A jednak
woda, światło słoneczne i wiatr
coś sprawiły: nawet te ważki
coś uczyniły w tych mózgach, pełnych numerów
telefonicznych i napięć; w tych ciałach, które
teraz wypacały z jednej strony whisky, a z drugiej marzły.
A skały, stare i zmurszałe głazy,
które tworzyły gigantyczne schody strumyka,
prowokowały (znów) do myśli o czyśćcu,
myśli o pokorze, cierpliwości i konieczności
znoszenia tego, co znosić trzeba
- myśli o wygrywaniu, przegrywaniu i remisie.
Myśli o znoszeniu różnej pogody,
o erozji, rozproszeniu lub wręcz starciu
na drobny pył przez przytłaczające i
nieuchronne prądy wodne.
Czy myślom tym odpowiadał jakiś
czyściec? Tylko sen: że w świecie,
w którym nawet kamienie Memnona rzeźbione były w mydle,
należałoby się tym mydłem przynajmniej myć.
Po jakimś czasie zaczęliśmy mówić o wojnie,
o tym, co w czasie wojny zdziałaliśmy i jak blisko
niektórzy z nas byli utonięcia lub spalenia lub
rozstrzelania i o tym, jak wielu ludzi, których znaliśmy,
utonęło, zostało spalonych lub rozstrzelanych,
a także o tym, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy zginęli
w wojnie, starej dobrej wojnie, kiedy jeszcze byliśmy młodzi.
Ale mineralny spokój czy paraliż tych
wielkich kamieni, wzruszająca cisza wody
wtargnęła do naszych rozmów; kości i krew
ziemi, w której wyrastają wszelkie podania,
ustaliły w nas poezję i prawdę, tak że w końcu
jeden z nas powiedział: „będę grał w karty
do śmierci”, a inny rzekł:
„w whisky są wszystkie witaminy
i minerały konieczne do podtrzymania życia”,
a jeszcze jeden dodał: „będę palił dotąd,
aż duch opuści me ciało”.
Wędrując w dół strumienia, w drodze do domu
- do egzystencji, porzuconej na jeden dzień,
zauważyliśmy, jak nigdy przedtem, jak z trzech mostów
żaden nie był w stanie ujarzmić strumienia, którego fale
powykrzywiały dźwigary, strzaskały belki i rzucając
głaz za głazem, rozbiły na miazgę i
doprowadziły do stanu naturalnego
masywną konstrukcję przęsło za przęsłem,
bijąc w nie z obojętną wściekłością; był to widok,
który ogromnie nas otrzeźwił. Milczeliśmy
podczas długiej jazdy do domu i później,
do chwili, kiedy znów rozdaliśmy karty.
tłum. Jan Rybowski
w wersji oryginalnej pt. "A Day on the Big Branch"
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 15.11.09 o godzinie 12:04