Temat: Krew
Ivan Štrpka*
Druga elegia. Czyja krew
Każda lalka jest straszna (w tym swoim
obscenicznym udawaniu czegoś z pogranicza życia).
Znaki tutaj widzialne odpowiadają przyczynom
bez widocznej niejasności. Cień rodzi materialny obiekt. A ty zostajesz wydalony:
reflektor żyje za dnia, światło
przenika barbarzyńskie łono przepaści, krzyk zanika
od ust, skrytość od dna, szczęście kwitnie w nieszczęsnym
zawodzeniu wiatru w serafickich lamentach powolnego
końca metafizyki. Z Ivanem Laučikiem brniemy ostatkiem sił
przez wzburzone morze pod urwiskiem Duino,
a tymczasem E. K., dobrze skryty sprawca środkowo-
europejskich, ciężko eksperymentalnych opusów skomponowanych
ze śródlądowych głosek, sarkastycznie patrzy
na nas z brzegu, będąc ponadto w lekkim oparze Chianti. Wszystko
pod wodą, ciao, niepochwytne ślady niknące w morzu. Nieistnienie
pleni się dalej i latorośl
upojenia kwitnie na falach.
Ciebie, który raz po raz skaczesz wpław
za ulotnym śladem jakiegoś widmowego anielstwa
(ach, w jakimś jednym błysku, gdzieś na podchmurnej turni) otwartego
umysłu w czystej pradawnej chwili
wspólnej zawrotności (nicht wahr, Rilke?),
ciebie wywlekając na brzeg (w gęstniejącej
mgle i delikatnej sieci nakazów & ostrzeżeń),
za każdym razem wyławia straż graniczna. (
Łódź wyje i skowycze. Węzły i sieci
wspaniale błyszczą). Poruszasz się na granicy,
którą światły cień rozumu rzuca na
matowy zimny, niespokojny, rozszerzający się stop
skutków i przyczyn. Tej fali
nie przekroczysz (nie dosięgniesz, nie przepłyniesz, nie przekrzyczysz
ani się w niej zgorszysz), bo tam dalej
po powierzchni wodnej masy z łatwością idzie już tylko lalka;
ten graniczny przedmiot (bez światła i bez ciemności),
co sam nie zostawia śladów, ale
(z operowo rozwianym lekko włosem, rozjarzony) absor-
buje (zawrotnie, patetycznie) elektryzujące powietrze
Wielkiej Kurtyny (które się rozkłada i pęcznieje) w niepewnej
przestrzeni w ciasnym przesmyku między żywymi
i umarłymi. Nie zostawiaj śladów nikłym chartom
kredowobladych szczwaczy. Nie badaj pochodzenia,
dottor Serafico. Nie
trać głowy,
Scardanelli (1940). Naśladuj
ten zgrzytliwy taniec na powierzchni.
Nie wszystko
mogą bogowie - lalki lekko
opadną na sarno
dno przepaści. Mechanizm
pracuje gładko. Przedmiot, stworzenie bez ojczyzny,
idzie sobie w powietrzu. Nie ma dnia,
nie ma śmiechu, tylko ruchem rąk je sobie pożycza. Dzieci lalek
nie piją mleka poznania, nie schodzą w głąb, surfują
brawurowo po powierzchni, po drodze obojętnie (nieomal
z pogardą) przekraczają węże, zostawiając za sobą
ich sploty i jad. Ach, te ich gładkie,
marzycielskie czoła w lustrach przelotnie błyszczą
czymś anielskim. Czy to tylko błędny cień
innej rzeczywistości? Cień kłamstwa, które nie zaprzecza
prawdzie? Czy już jesteśmy na dnie?
Co to za przepaść powraca? Kogoż to rozpoznaje
nasz strach? Starczy chuchnąć, a lekkie ślady
wystąpią na szkle. Rysa pragnienia
zniknie na tafli wód. Powietrze stawia gładki opór
w świetle i ciemności. Tu każdy krok
jest (raz na zawsze) raźny. Owoce płoną od środka. Puste
naczynia błyszczą przezroczystym potem tragarzy
pustki, w nich nic nie płonie. Oto - biorąc rzecz politycznie -
krótki raport o sytuacji wewnętrznej w
Klubie
permanentnej przemiany: hormony buzują,
para bucha, ciśnienie nie do zatrzymania. Lecz czadu jakoś
za mało - pozostaje akcja bezpośrednia.
Ale kompleksu (wojskowo-przemysłowego) nie rozwinął we mnie
nawet świetny uśmiech cybernetycznych dywizji. Ojcze,
gdzie jesteś? Co począć z lewą ręką chwytającą ptaka. Won
z klatki, terrorysto! To wzwód czy paraliż?
Naga skóra wyje. Ceny spadają. Kobiety na pierwszej
stronie nie mają nic do ukrycia. Nasienie leci
w pusty kąt ogrodu. Granie spieprzone,
frontman nie stoi. Kapela nie stroi.
Co to za przepaść powraca?
Lalki są z nami w czasie wypełnione bezczasem.
Płoną z nami na granicy, którą same potrafią (prze-
kroczyć i) zapalić pod naszymi
palcami. Chwila ich nie chwyta, światło
ich nie mami. Ach, jesteśmy tacy sobie bliscy
jak nigdy, odkąd żyjemy. „Czyja krew
właśnie cię przekreśla?” Nie odpowiesz
dziecięciu w sobie na to pytanie inaczej, jak tylko
rozwiązując złoty węzeł na płonącym sznurze (
w przegniłej Fantasmagorii). Nagle ruchem pustej
lalczynej ręki tępo naciskany dramatycznie wystrzelisz
do siebie. (Nabój jest ślepy, tylko krzyż pański z tą bronią).
A lalki idą dalej. Phoibos i Daimos,
dwa zwierciadlane księżyce
obcej planety rzucają im pod nogi
fantastyczne cienie. A one przekraczają
nasz sen i jawę, których nie potrafią
od siebie odróżnić. Fantasmagoryczna nić
ciągnie je dalej na dno.
Niebo i piekło to tylko kwestia wyboru
jak w świecie swedenborgiańskich bytów.
Orzeł czy reszka? Tutaj, w ich krokach, dwie strony
tej monety spływają w jedno. Pragnienie
ironicznie spija to schodzenie ku
Przedpiekielnej Bramie Rzeczy,
nie są też głodne (ani głodu godne).
Na ich twarze wciąż przedzierają się usta
z błyskami przezroczystej śliny
w rozsuniętych kącikach. Z pęcherzykiem
światła, który zaraz może pęknąć. Kto
tu kogo straszy? Właściwie kto tu
komu rozwiązuje ciemne pęta?
Co to za przepaść powraca?
Zaraz na początku dzikiego tumultu (złotych) lat sześćdziesiątych
(tego szalonego stulecia) lyes Klein (zwany le Monochrome)
zainscenizował przed obiektywem swojego aparatu
„Skok w pustkę”,
gdzieś na cichej Rue Gentil-Bernard w Fontanay-aux-Roses
pod Paryżem, z taką samą lekkością, z jaką (jadąc szaleńczo szosą)
odciskał na płótnie (wszystkie ślady szybkości & warunków pogodowych
oraz) delikatne niebieskie kształty kobiecych ciał.
„Czy jesteś moim aniołem?” - pytam nierozważnie
(z rosnącym napięciem i zwątpieniem) każdego, kogo s
potkam - ale w pół słowa mruga na mnie
tylko niemo tyrające show. Albo shoa? Co to za obraz?
Czy żyjąc, wciąż jesteśmy zanurzeni w czyjejś krwi?
Może po prostu z dawien dawna każdy z nas
płodzi (swoją własną fantazmatyczno-identyczną,
nierozpoznawalną, podobną i niepodobną)
płonącą
lalkę i gra z nią w jakąś długą niezrozumiałą nie-
pewną grę, ledwo kojarząc jakieś marne urywki
jej reguł (i roznosząc je po wszystkich możliwych
planszach i boiskach). Prowadzimy to swoje stworzenie
po omacku i podświadomie modelujemy je z zewnątrz,
nie zaglądając wcale w głąb świata. Czy to jest
nasz wielki cień? Czy raczej (bez wiary i niepokoju,
zblazowani) przekraczamy nonszalancko
niewidzialną linię krwi (która trwa) między nami -
i przelotnie sami stajemy się żywymi cieniami
tej Niemej Piękności? Tej wiernej maski z dzikim
makijażem ladacznicy, z której od początku szydzimy?
Tylko chłód w niej świeci, złote płomienie. Pustka
błyskawicy, gdzie kwitnie szaleństwo.
Po co w ogóle nam (żywym) to wszystko?
Z powodu zmartwychwstania? Aby iść za snującą się nicością?
Aby dojść do anioła? Albo do innych, do umarłych, do (wszech-
obejmującego śmiechu potomków i zarazem przodków)?
Do wzburzonego prochu, który nie wraca
do garści stwórców (ani w uśmiechu zwierząt
połkniętym przez światło) w pół drogi do wyczerpanych
symboli? Uśmiech bez twarzy nas przeraża.
Formy zastępują formy. W tle mają nasze pragnienie.
Ach, ten ruch, ten cwał (i galopada zwierząt
nieposkromionych w ucieczce przed sierścią).
A ręka lalki dalej płonie. Co to z niej s
ucho wybuchło? Na co wskazuje palcem
podobna do anioła? Co wkłada
na plecy ciemności? Kto
z nas to uniesie? A nas
co uniosło?
Po co te ciemne gry w ciemnym korytarzu
pełnym cieni i ich błaznów? Czy tylko dla ich gestów
wiodących (przez niepewne okolice) do
nieznanej (jeszcze bezwładnej) mowy?
Przekrzyczeć (przekroczyć siebie) dalej
nawet na granicy (która nigdy nie jest wyłącznie
nasza). A jeżeli nie tylko nasza, to jeszcze czyja? Czyli
z kim? Krok jest raźny,
a przepaść oddycha, czeka: dotyk,
który nas ściera z nas samych,
ciemność, która łączy wszystkie sprawy
badawczej nocy, mgła, która nas
oddziela od gestów, od wyrazów.
Z annałów szumu, z kanałów Fantasmagorii
pustka ekranów gapi się na nas
z rosnącą przyczepnością niemowląt
wsysających nas do swojego niepodzielnego
świata bez (dualizmów, bez luster, bez)
rozdwojenia na mnie i obraz.
Z kim właściwie możemy się spotkać (twarzą
w twarz) & przeniknąć (hen tam)
na płonące wilgłe dno naszego widzenia,
na dno każdej informacji i przepowiedni,
na samo dno głodu,
na nasze nagie codzienne dno?
z tomu „Tichá ruka. Desať elégií” (2006)
z języka słowackiego przełożył Zbigniew Machej
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja czeska i słowackaMarta K. edytował(a) ten post dnia 27.10.12 o godzinie 07:54