Temat: O przemijaniu...
John Updike
Marcowe urodziny 2002 i potem
Beverly Farms, MA
Łagodna zima, potem urodzinowy wybuch śniegu.
Słabe nerwobóle, przechodzące od korzenia zęba do
kolan i stawu barkowego, głowa pusta,
za dużo przyjaznych życzeń do odparcia,
za dużo ciast. Ach, te samotne lata!
Piętrzą się, o ile uda nam się nie umrzeć,
szklane dolary w banku, suche strony na
półce. Chłopiec, którym byłem już się nie uśmiecha
pozdrowienia z dna studni,
za nim błękitne niebo z bajkowej książki.
Philco wyśpiewuje: „Hi-yo” ze swego łóżka chorego;
sądzi, że matka, ojciec, listonosz i
astmatyczny lekarz ze swoją szeroka czarną torbą
istnieją dla niego i tak jest, i było.
*
Od jednego czy dwóch dni nie ma żony. Budzę się
samotny i starszy. Burza, która mnie postarza
przesączyła się do skóry przypominającej śnieg
tak cienkiej jak prześwitujący koc źdźbeł trawy.
Śnieg tworzy białe cienie, tam z tyłu za cisami,
roztapiając się w nachylonych słonecznych
pocałunkach, a kałuże
same w sobie na trawniku, jakby chciały powiedzieć:
Daj mi jeszcze jedną godzinę, potem sobie pójdę.
Trawnik zaczął się zielenić. Nad Zatoką -
gdzie oglądałem, przez te dwadzieścia lat, statki we mgle
fałdy horyzontu, zasilanie Bostonu w olej
i migoczące światła, które opadały, noc za nocą,
na niewidzialny ląd w Logan – niski ląd powoduje
rozprzestrzenianie się innego życia, pod rozdartymi chmurami.
*
Surowe dni, mimo że wiosna się zadeklarowała.
Ulokowałem się w tej dekadzie, w której,
jak powiedziałem, najwięcej ludzi umiera.
Zastanawiam się, dlaczego domy w ich wzorcowych tłumach
wyglądają z powietrza jak białe, bez względu na ich
przyziemne kolory. Pola golfowe, bezimienne rzeki.
Nagie lasy Connecticut podtrzymują żyły
marzanny jak zielone żyły morza.
Pilot zabiera nas nisko nad Manhattan’s Spine -
The Projects, Riverside Cathedral, Midtown
zjeżonych jak jakiś gruby jeżozwierz.
Wydaje nam się zbyt nisko, moje dłonie zaczynają się pocić.
Najgorsze, co może się zdarzyć, wiemy to z dzienników,
że muszę się zestarzeć, ale umierać raczej nie chciałbym.
*
Jeszcze nie. Dom jest bezpieczny. Wiosenna susza w Nowej Anglii
natrafiła w tym tygodniu na deszcz ze śniegiem,
wyczerpane zwiastuny, przebiśniegi leżą
zalane, w przemoczonych kępach, ich zmęczone wieści
stają się chwastami. Krokusy piją w
ołowianym powietrzu i rozkładają swoje witrażowe kielichy
aby złowić oszalowane promienie przefiltrowanego słońca,
a długonogie żonkile rosną jak młode dziewczęta.
Przyroda nigdy nie jest znudzona, a nasze życie
przypięte linearnie do tych
zafascynowanych sobą cykli, nie może narzekać,
pomimo bólów i cierpień, i nawet wyśnionych basenów
z drzewnymi robakami próchnicy, które robią przerwę w pochwałach.
Dzień urodzin, dzień śmierci – który z nich dwóch nie jest?
z tomu „Endpoint and Other Poems”, 2009
tłum. z angielskiego Ryszard Mierzejewski
Wersja oryginalna pt. „March Birtday 2002, and After”
w temacie Poezja anglojęzyczna
Wiersz jest też w temacie Urodziny, imieniny i inne ważne dni,
na okoliczność których piszemy wierszeRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.05.13 o godzinie 20:28