Temat: Świat rzeźby w poezji
István Kovács*
TRYPTYK RZEŹBIARSKI TIBORA SZERVÁTIUSZA
I. Rząd bożków życia
Początek jest olśnieniem, olśnienie grzechem pierworodnym...
Kłoda morwi rzeźbiona światłem – w ciepłych dłoniach
życia. Madonna w chuście na głowie pośród pogańskich
posążków z Wysp Wielkanocnych... Kłoda morwy
rzeźbiona światłem: małżonka faraona w piramidę
na wieczność zaklęta, w kostkach ciemności szlifowanych
piaskiem... Kłoda morwy światłem rzeźbiona światłem -
figurki strzegące stepowych kurhanów do wieczoru-
-progu nocy przytwierdzają księżyc... Twarze.
Wciąż jedna i ta sama twarz człowieka – rysy
twarzy rozmnożone w lustrze przysłoniętych oczu.
Twarz miłości: przeczucie i wieczność. Twarz
matki błogosławiącej swój płód: drzewo życia.
Twarz matki boga odprowadzającego syna do krzyża
naszej ery. Średniowiecznego świętego twarz
w obręczy blasku, mrugająca płomiennymi rzęsami.
Geniusza rewolucji twarz w masce snu. Twarz wdowy
po mężczyźnie zaginionym w wojnie, przekopująca
groby – krecia i przebóstwiona. Twarz dwudziestowiecznej
piety – przepalona, o wybitych zębach, w wieńcu
z włosów czesanych kolczastym drutem... Oniemiałego
czasu twarz-muzyka. Oczyma zaświatów o kształcie
pszenicznych ziaren patrzy na nas życie. Oczyma
życia o kształcie pszenicznych ziaren zaglądamy
w zaświaty. Nasza twarz – krąg słoneczny wyrzeźbiony
ostrzem początków. Wstajemy za granicą oczu i
za granicą oczu zachodzimy... Wystygnięcie:
żywiący życie prąd – patrząc stamtąd. Przeniknięcie
ciepłem: sztywność żywiąca śmierć – patrząc spoza.
Żyj życiem życia.
II. Chrystus Kolożwarski
Wzruszenie – jego grudki mogą wypełnić serce
człowieka, wzruszenie swoją ciszą może przebić
błony bębenkowe, gryzącym kwasem uślepić macające
w ciemności opuszki palców. Jego chwile – minuty,
godziny, dni i lata mogą zalać rodzinne miasto:
domy, szkoły, wieże kościoła, trójkąty wzgórz,
osadę zbiegłą na szczyt Araratu. Wzruszenie własne
i wspólne z przeszłości i przyszłości, z czasu i
bezczasowości – teraz i w naszej obecności.
W jakimś domu wielokrotnie na nowo budowanym.
W pracowni kościelnego wnętrza. Chrystus Kolożwarski
przed białą wapienną ścianą. Przed rozłożonymi kartami
czasu i przestrzeni, przed nieodgadnionym rysunkiem
krat – wiecznością. W każdej rzuconej kostce, na
każdej karcie z ich rosnącego stosu objawiają się
coraz to inne znaki. Ile z nich możemy rozpoznać?
Ile czeka na odczytanie? Jak gdyby od niezliczonych
odcisków palców powietrze, w którym stoi Chrystus,
stało się chropowate. I czekający zmartwychwstania
całun. Nasza ściana płaczu. Setki, setki tysięcy
palców wskazujących i palców serdecznych w wapiennych
kostkach śmierci. Setki, setki tysięcy zastygłych
białek oczu w białych kaflach obozu śmierci.
Powiedzmy w Treblince. (Wybór jest nieograniczony!)
Tam gdzie stłoczyli niezliczone dusze, w hali
śmierci udającej łaźnię. I żeby wykorzystać każdą
szczelinę, w tłum wykładany ludzkimi głowami
wcisnęli jeszcze dzieci. Niemowlęta z Biblii. Potem
włączyli motory. Zabijali przestarzałą metodą -
gazem spalinowym. Od tego czasu woda jest skażona
i pragnienie nieugaszone. Od tego czasu miłość
bliźniego nakazuje brać pod uwagę, mieć na uwadze
naszych morderców. Improwizatorów, których nagli czas.
Którzy z braku czasu nie są w stanie wytworzyć
sytuacji na tyle sielankowej, by „elementy nie-
pożądane – ludzie, rodziny, środowiska – skończyły
ze sobą własnymi rękami. By
siebie tak czy inaczej
unicestwiły, po prostu – by
się unicestwiły. Do tego
- podstawowy warunek – trzeba zabić nawet najmniejszą
nadzieję, świecącą jak robaczek świętojański,
należy rozbić rytm pór roku, słońce wypchnąć za
kraty. Do tego – podstawowy warunek – potrzebny
jest czas, czas rozległy jak Amazonka... potrzebne
też jej namulisko – cierpliwość.
Nieśpiesznie
umierający, ich u innych nie spotykana szatańska
wiara w siebie, ich dokładny, na osiągnięciach
morderców,
co zabijają natychmiast oparty chytry
rachunek i oczywiście żołądek: wyhodowanie skłonności
do swoistego trawienia. To też wymaga stałej
gotowości, nawet jeżeli przez lata i dziesięciolecia
trzeba czekać. Zawsze w pogotowiu, aktywne
wyczekiwanie. Potrzebna jest możliwość. Przestrzeń.
Arena kraju, kontynentu, części świata. Z tłumem
widzów ślepo bezczynnych i zaślepionych w czynie.
Odwieczny sprzymierzeniec i obłudny kibic
zabijających natychmiast i uśmiercających nieśpiesznie
- obojętność. Ci, którzy zabijali w Treblince,
mieli wszystko, nie mieli tylko czasu. Mordowali
w obłędzie bez chwili spoczynku. Z własnej woli,
z rozkoszą. Ale tę rozkosz jedynie niespiesznie
uśmiercający potrafią naprawdę odczuwać. Mają
na to czas, przecież nieludzko długa jest gra
wstępna, wiodąca do poświęcenia wypatrzonych
ofiar, do ich ofiarowania się. Zabijających natychmiast
naglił czas – coraz częściej podjeżdżający i
coraz dłuższy rząd wagonów. Zabijający natychmiast
morderca wiedział, że zabija. Uśmiercający nie-
śpiesznie udaje, że nie ma nic wspólnego ze swymi
ofiarami: zmiażdżonymi na torach kolejowych,
leżącymi pod wysokimi domami, przekręcającymi
kurki od gazu, zaciskającymi sobie pętlę na szyi.
Niespiesznie uśmiercający wtedy tylko odkrywa,
kiedy rezygnuje – przeważnie – ze swego zdalnie
sterowanego rytuału, kiedy traci cierpliwość,
kiedy z jakiejś przyczyny czas nagli także i
jego. Ofiara nie chce być ofiarą, nawet złożoną
Bogu. Nawet w największej beznadziei ma
czelność mieć nadzieję. Może dlatego, że
odważa się odkryć pod solenną maską mordercy
uśmiercającego nieśpiesznie wyszczerzoną gębę
mordercy, który zabija natychmiast, może dlatego
staje z nim twarzą w twarz. (Jak ów więzień
z Treblinki, który w przedśmiertnej minucie
nóż utopił w swoim mordercy). Nieśpiesznie
uśmiercający tylko jedno może wówczas zrobić:
zamknąć do więzienia, jest mimo wszystko życiem,
stanem łaski, odroczeniem śmierci. Dlatego tylko
pod naciskiem sytuacji bez wyjścia wolno rzucać
się do wyjścia. Bo to niezmiernie niebezpieczne.
Albowiem ten co niespiesznie wysyła ludzi na
śmierć, utraciwszy cierpliwość i poczucie czasu
łatwo przekształca się w mordercę, który zabija
natychmiast, a potem już nietrudno się przekonać,
że jest nim w rzeczy samej. Bo niespiesznie
uśmiercający kiwa głową, przewraca oczami,
okazuje współczuje, umywa ręce. Tylko w głębi
serca raduje się, administruje. On wie: cierpliwość
matka śmierci. Zabijający natychmiast morderca
zamknął drzwi wahadłowe wbudowane w ścianę łaźni,
tak jak na początku zamknął drzwi od wagonów.
Chętnie by obserwował śmierć zadławionych dymem.
Znudził go już widok ofiar walących się po
strzałach karabinowych, zatłuczonych na śmierć
bykowcem, o zmiażdżonych łopatą głowach, o
rozdeptanych obcasami gardłach. Chciałby ujrzeć
to jak zabija, w jaki sposób dym wypełnia przes-
trzeń życia, dym który z taką radością wciągał
w nozdrza w dzieciństwie, biegnąc za automobilem.
Ale przez szybkę judasza nie widział nic.
Wszystko pokryła ciemność, lecz nie była to
ciemność dymu kłębiącego się ponad śmiercią,
była to ciemność ciała. Z metalowych płyt i taśm,
i z metalowych łez stopionego ciała Chrystusa.
Kiedy otwarto drzwi wielkości ściany, aby do rowów
wykopanych przez buldożery wrzucić umarłych
i zlać ich wapnem lub spalić, w hali błyskającej
oczami kafli widać było tylko Chrystusa. I jakby
w każdej jego cząstce była ludzka zwęglona
dusza, tłum dusz zwęglonych: dla siebie wzajem
i w sobie trwały spalając się, zniekształcając,
sztywniejąc i marniejąc, spłaszczając się, skrę-
cając i kostniejąc, garbiąc się i roztapiając,
klejąc się, wyciskając, wijąc się i tężejąc -
istotniejąc. Jak w zbiorowej mogile człowiek,
jak w przetrawionych bibliotekach, w galeriach,
archiwach, szkołach, kościołach duch przemie-
niony w popiół. Chrystus Kolożwarski powstał
z wszystkich żyjących i zamordowanych ofiar
historii. Z każdego znękanego wczoraj-dziś-
-jutro życia i niesprawiedliwej śmierci.
A więc nie wyobrażajcie sobie za nim krzyża.
On nie może zmartwychwstać. Na pół umarły.
Spójrzcie na jego twarz. Wpatrujcie się w nią
zamkniętymi oczyma. Dopóki pod tą koroną,
z głębin zbiorowych mogił nie wybuchnie żar
waszych oczu.
Tibor Szervátiusz „Chrystus Kolożwarski”, 1964
III. Rzeźbiony w kamieniu
(Bartók)
Skrzypiący walec wpija ci się w serce meta-
lowymi zębami. Przebił je kolec katarynkowej
śmierci. Tak, seryjnie wyprodukowany gwóźdź
przebił otwierającą się pięść Chrystusa, jak
atomowy zgiełk przebiła ułomną pamięć o naszym
stworzeniu – ciszę. Stoimy na ziemi niczyjej
upokarzającego kraju, ojczyzny stworzonej na
nowo przez twoją tęsknotę. Przez ciebie wzboga-
ceni, i z twą „pełną walizką” - ograbieni. Na
wapiennym ściernisku bezbronności chwiejna Ω:
oddala się wystygły wzrok Proroka... prochem jesteś
otoczony, wirującym śnieżnym pyłem. Unosi kogoś.
Jako ostatnie słowo. Jak nieuchwytne echo.
Nigdzie pnia drzewa, nigdzie źdźbła trawy.
Kikuty krzyży rozpięte w pejzażu zakreślonym
liniami wysokiego napięcia, na karcie pokrytej
nutami bezradności. I czego ma się trzymać
człowiek, jeśli jego nadwęglona pięść może być tylko
nutą samobójczą i tak załamuje się na tle nieba,
że nie wiadomo, czy do raju zmierza, czy do
piekła. Jakiż zwapniony głos w swawolnie
gnijącym oddechu ludzkości. Wyjęta z niego
twoja czaszka. Twoją wierną twarz w rysach i w
duchu – nie z powodu czegoś, lecz dla kogoś -
zaklęła drżąca ręka w skałę wapienną. Twoje
obrończe gesty pochłonął zaświat z głębi two-
ich oczu: podwójny krater, przebijający nawet
przestrzeń kosmiczną. Stoimy na ziemi niczyjej
upokarzającego świata światów w twoich snach
stworzonego. Z opuszczonymi głowami...
Tibor Szervátiusz „Bartók”, 2001
tłum. z węgierskiego Jerzy Snopek
*notka o autorze i linki do innych jego wierszy w temacie
Być poetą...Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 20.08.11 o godzinie 03:35