Temat: Syn - minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku
A. M. Klein*
Portret poety jako pejzaż
I
Żaden autor wstępniaków, w żałobie po byle bartlecie,
jego nie opłakuje, odstawionego na półkę Lycidasa.
Żadna aktorka nie roni po nim łzy glicerynowej.
W radiowym serwisie o jego odejściu ani słowa.
A co do policji, żadnego zapisu. Jak widać, nikomu
nie brak go na tyle, by anonimowo
lub pod własnym nazwiskiem złożył doniesienie.
Możliwe, że jest martwy, i nie został odkryty.
Możliwe, że można by go gdzieś odszukać
w jakiejś wąskiej wnęce, jak trupa w kryminalnej historii,
stojącego, z wytrzeszczonymi oczami, gotowego upaść.
Lecz również to, że żyje, nie może zostać wykluczone,
że stracił pamięć albo oszalał lub chowa się ze wstydu
lub nie do poznania przez miłość został odmieniony.
Tylko tego jesteśmy pewni, ze zniknął z naszego
rzeczywistego społeczeństwa; po prostu się nie liczy,
poza szarańczą newralgicznej statystyki –
czyjś głos w głosowaniu, być może anonimowa oblega
w sondażu Gallupa, jakiś przecinek w rządowej tabeli –
lecz nie budzi już uczuć, daleki od znaczenia –
pośród krzyczącej tłuszczy czyjeś tam westchnienie.
O, ten który odwinął naszą kulturę ze swojego zwoju –
na ustach książąt cytat, ryk okrąglejszy na rostrze –
ten, który uczynił wyrażalnym pod jednym imieniem
niebo, a pod innym kręgów powietrza siedem,
jest, jeżeli w ogóle jest, jakąś liczbą, iksem,
panem Smithem w księdze hotelowej –
incognito, zagubiony, puste miejsce wpisów.
II
Naprawdę nie jest martwy, tylko ignorowany –
jak zwierciadlane soczewki zapomniane na czole,
błyszczące winą ich nie dostrzeganego świata.
Naprawdę żyje wśród swych bliźnich, choć gotowi
uznać go za równego gościa, myślą, że jest dziwakiem,
któremu można wybaczyć, a więc sprawa z głowy.
Sam ma swoje nastroje, jak każdy poeta.
Przygnębiony do nadiru, myśli, że wszystko stracone,
widzi siebie jako potwora, wybryk natury, relikt,
poroniony płód matki, cień wielkiego pradziada,
i przeklina pięcioraczki swych zmysłów, ich nauczycieli,
w których, jak nie powinien, cała swą ufność pokładał.
Potem przypomina sobie, jak podróżował po ciele:
Oto tors czasownika, piękna twarz rzeczownika,
i wszystkie słowa posiłkowe, takie kształtne i ciepłe!
To była pierwsza miłość, poznał to na własną rękę!
Drogie członki przysłówków, karnacja przymiotnika,
dołki i uskoki koniugacji!
A potem przypomina sobie, jak go to wszystko zmieniło,
wpływając na zawsze na blask i wzrost jego istnienia,
jak nagle uzmysłowił sobie powietrze niby drżącą cynfolię,
różne patenty natury, wstrząs spóźnionego widzenia,
samotność wyzierającą z oczu tłumów;
liczby całkowite myśli; pierwiastki sześcienne uczucia.
W ten sposób sięga zenitu i czasem znów ma nadzieję,
więc widzi siebie jako postać, z rola wyćwiczoną;
oto hrabia Monte Christo, który przychodzi się zemścić,
nieświadomy spadkobierca z papierami, dusza wskrzeszona;
lub budzący się po chloroformie książę pośród kwiatów;
lub – znów jak przekłuty balon – więzień na przepustce.
III
Jest sam, ale jeszcze nie zupełnie sam.
Pinezki na mapie w kolorze podobnym do jego,
każde miasto ma jedną, czasem więcej niż jedną;
tutaj, proszę, strażnicy, w muzeach college’ów;
a tam w biurach, z opaskami w odcieniu zieleni,
i tamci, odbębniający katalog obchodu w bibliotekach –
wszędzie tylko na posyłki, zawsze cienie cienia.
I zawsze dla swoich ego – ich przestarzała sztuka.
Dlatego utraciwszy węgielnicę w uchu
nie znają ani góry ani dołu, mylą część
z całością, zwijają się w przecinek,
mówią o technice, z oczu robią dwukropek; prawdę –
taki jest ból rozczarowania – przeinaczają
w coś pokrętnego i cerebralnego.
Jakże się boja policzka płaskiego banału!
Ofiary Pawłowa, ślinią się na dzwonek,
a półmisek pusty.
Spójrz, dwadzieścia jeden kamieni
włożyli sobie w zegarki: godziny nie znają!
Niektórzy – patagońscy w swym własnym mniemaniu
i tęskniący za słowem, które by zwielokrotniało,
wstępują do partii, noszą znaczki, mają do przekazania
coś jakiemuś audytorium, i uwagę konwencji elektorów.
Na kolanach brzuchomówców, na własność posiadają
z wyniańczonej bystrości farbę i deskę do malowania.
Niektórzy idą w mistykę, niektórzy w szaleństwo.
Jeden patrzy w lustro od świtu do nocy,
jakby nie mógł sam siebie poznać; inny zaś wabi
anioły – bo nie ma obawy, że dostanie kosza;
a trzeci jest sam, obrzydł mu seks i w uniesieniu
gryzmoli sobie symbole wypukłe i wklęsłe.
O schizoidalne samotności! O niewiniątka
zastygające nad sobą! Którzy żyją dla siebie samych
lub jeden dla drugiego, lecz dla nikogo więcej;
pożądają uczucia, prywatnej i publicznej miłości,
są przyjacielscy, a potem kłócą się i doszukują
w życiu innych sekretnych perwersji.
IV
On podejrzewa, że coś się stało, jakieś prawo
wydano, zaprowadzili koszmar. W odstawkę
poszedł, nagle ma specjalną fryzurę, ubranie,
jak w rezerwacie. To introwertyk. W ogóle
nic z tego nie rozumie; smutny domysł
ściska go skurczem i pada zakrzepem na serce.
Myśli, że jakiś szalbierz, zbadawszy jego biografię,
jego nastroje i gesty, teraz postanowił przedstawić
w drżących pustkach jego usprawiedliwienia lekarskie.
W peruce wawrzynu, ten drugi, z twarzą podrobioną
poklepuje główki jego dzieci i tryka mu żonę,
i jest u siebie, w bamboszach, siedząc w jego domu.
I zastanawia się, kim jest ta zuchwała sylwetka
kogoś, kto gada do jego telefonu i otwiera mu pocztę.
Czy to lokalna gruba ryba, która dla zabawy
udaje poetę, ten kapitalny epik od stali?
Mówca robiący pauzę? Czy też człowiek
na dancingu dmuchający w błysk blachy?
A może rogi przyprawił mu trubadur
któremu powiodło się w celuloidzie?
Profesor odrymowujący atomy? Albo
chemik, co wypłynął na śmieci? Przeklęta, samozwańcza pycha,
bo to zawsze ten czy tamten, zawsze inny,
który jedzie sobie tam, gdzie on nie jedzie.
V
S ł a w a, ta adrenalina, być kimś, o kim się mówi;
być czasownikiem, być przedstawianym jako Ten;
z aprobatą uśmiechać się z błyszczącego papieru, zmieniać
kaprysy w anegdoty; kiwać głową do świata; widzieć
swoje nazwisko jako piosenkę graną na festynach;
być zapominanym nie bez wstydu; być –
być.
To ma swój urok, ale to nie to;
i nie gadająca z drzewa małpia mimesis
przodków, ani ta zbabiała radość...
to raczej kompletne niepowodzenie
wyrywa go ze snu, nie ubranego, śpiącego
tak że wchodzi na dachy i parapety okien, kpi
z otchłani grawitacji.
VI
Dlatego rozsiewa złudzenia. Oto jest, popatrz,
n-tym Adamem zapisującym księgę inwentarzową
zielonego świata, lecz nie wypowiedzianą, on opiewa
kwitnące kreacje światła na łące, nazywa
sylaby futra, gwiezdne przydechy, pyłki kwiatowe,
których słodka zmowa na wieki rozbrzmiewa.
Albowiem sławić
ten świat – dla niego, samotnika – to tyle
co oddychać. Dopóki jej nie wysłowiono, żadna część
nie istniała. Fragment po ekscytującym fragmencie –
powietrze dla jego płuc i krew pod ciśnieniem dla serca,
on oddycha i pulsuje nimi, aż utworzą
nie świata, lecz jego ciała mapę!
A teraz w wyobraźni osiągnął
inną planetę, żeby jednym spojrzeniem
kamery lepiej ogarnąć ziemię,
jej bezdroża, cały jej bezkres i każde drgnienie
natchnione, jej całkowity zakres – i to,
to chciałby zapisać w jakiejś książce!
Znaleźć nowe zastosowanie dla zdeklasowanego rzemiosła
archaicznego jak wytwarzanie strzał; zrobić coś na nowo;
powiedzieć słowo, co stanie się szóstym zmysłem,
być może z konieczności i nie wprost powołać
do życia nowe formy, nowe wiary, anonimowo –
o, jakoś spłacić te codzienne kradzieże płuc!
To nie są byle jakie ambicje. To już jest coś
po prostu się nimi pobawić. Tymczasem
ze swej pozycji zera robi bogaty wieniec,
ze swej anonimowości jakąś aureolę,
i żyje samotnie, i w swej tajemnicy
błyszczy jak fosfor. Na dnie morza.
tłum. Bohdan Zadura
*A. M. (Abraham Mojżesz) Klein (1909-1972) – poeta i pisarz kanadyjski, żydowskiego pochodzenia, autor tomów wierszy: „Hath Not a Jew..” (1940) ,
“Poems” (1944), “The Hitleriad” (1944) i “The Rocking Chair and Other Poems”
(1948), uznanych za jedne z najbardziej znaczących osiągnięć w XX-wiecznej
poezji kanadyjskiej. Napisał też powieść „The Second Scroll” (1951), po czym
zaprzestał działalności literackiej. W 1952 r. próbował popełnić samobójstwo,
co było wynikiem jego długoletniej depresji i innych zaburzeń psychicznych.
Po hospitalizacji powrócił do swego wyuczonego zawodu prawnika, był też
aktywny politycznie jako członek gminy żydowskiej, uprawiał publicystykę,
bezskutecznie kandydował do kanadyjskiego parlamentu. Ostatnie lata życia
spędził w samotności i zapomnieniu.
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 24.11.09 o godzinie 18:35